Przeglądałem ostatnio listy zakupionych aplikacji w sklepach iTunes i MAS. Rety, ile ich jest! Większości nie pamiętam. Do czego służyły, po co je pobierałem i kiedy. Wielu tytułów już nawet w sklepie nie ma – trudno więc przypomnieć sobie, czym miały się wyróżniać na tle innych.

Prawdopodobnie – i tu jest pewnie sedno sprawy – niczym się nie odróżniały. Zacząłem się więc zastanawiać (ach, ta prokrastynacja!), od jak dawna używam programów, które mam w komputerze. Wygrzebałem też zrzutki ekranu z pierwszego iPhone’a, którego posiadałem w 2009 roku. Najwyraźniej jestem przypadkiem niereformowalnym, bo pomijając nowe wersje, przynoszące często radykalne zmiany – jak np. w pakiecie iWork – korzystam wciąż z tych samych aplikacji. Co więcej – próbę czasu przeszły tylko te, które nie wymusiły na mnie zmiany przyzwyczajeń lub opracowania nowego systemu pracy (unikam angielskich określeń, ale tu ładnie pasuje ichnie workflow). W dużej części opieram się na rozwiązaniach dostarczonych przez firmę Apple – przy zmianie sprzętu, konieczności skonfigurowania nowego lub tymczasowego, dodaję tylko te, których potrzebuję do pracy.

Zdałem sobię sprawę, że od ery Snow Leoparda do zestawu narzędzi dodałem tylko dwie rzeczy. Tak, dwie. Natomiast o wiele więcej programów porzuciłem. Między innymi dlatego, że Apple dołącza do zestawu kolejne nowości. Początkowo w bardzo prostych wersjach, niemal na granicy przydatności, stopniowo wzbogacając o nowe funkcje, które z czasem powodują, że narzędzie staje się „w sam raz”. Ot, taka lista „Czytelnia” w Safari lub widok „Reader”. Aż trudno uwierzyć, że do tej pory do konkurencyjnych przeglądarek nie dodano niczego podobnego i działającego równie zgrabnie w ramach ekosystemu urządzeń. Lub systemowe Notatki. Początkowo wrzuciłem je do folderu z rzeczami nieużywanymi. Często jednak zdarzało mi się coś szybko wpisywać w telefonie, a tam były pod ręką. Proste, bez zmartwienia o dodatkowy system synchronizacji danych. Sam nie wiem kiedy uzbierałem dziesiątki wpisów, które nie pasują do hierarchii i porządku ustawionego w innym używanym przeze mnie notesie cyfrowym – Notebooks.app. Przykłady mógłbym mnożyć. Podobnież wdać się w rozważania o swoistym wyścigu jakości, w którym muszą uczestniczyć twórcy oprogramowania, by ulokować (i utrzymać!) swój produkt na rynku. Tym razem jednak mam refleksję innego rodzaju.

Nie raz i nie dwa spotkałem się z podstawowymi zarzutami wobec Apple. Pierwszy: firma skupia się na dodatkach do systemu, ale tylko w celach marketingowych. Pakiet aplikacji dodawanych do urządzeń jest marnej jakości i użytkownik musi znaleźć zamienniki. Drugi, wynikający z pierwszego: Apple powinno zrezygnować z dokładania do systemu aplikacji, których nie można wyrzucić a ich przydatność jest wątpliwa. Rzeczywiście, nawet przy założeniu, że nie ma sensu zajmować się aplikacją kompasu, notowań giełdy, czy nawet listy kontaktów, pozostałe dodatki od Apple z nóg nie zwalają. Zadałbym jednak inne pytanie: a może przy swojej niepozorności wpasowują się w kategorię „w sam raz”? Często zastanawiałem się nad fenomenem niektórych programów i usług i doszedłem do wniosku, że ta kategoria właśnie, rzeczy i usług „w sam raz” jest najtrudniejsza, najbardziej wymagająca, a niedoskoczenie do niej lub wyślizgnięcie się poza jej ramy np. poprzez zbyt ambitne aktualizacje, niesie ryzyko utraty popularności lub skazuje na brak zainteresowania użytkowników.

Oczywiście Apple ma przewagę, bo dostarcza swoje aplikacje wraz z urządzeniami. Obserwacje własne to czasami zbyt mało, by wysunąć obiektywne i uznawane wnioski, ale większość osób, których iPhone’y widziałem, notuje w aplikacji systemowej, korzysta z wbudowanego Kalendarza, domyślnej aplikacji pogodowej i Przypomnień. Śmiem twierdzić, że nawet gdyby pojawiła się możliwość zamiany aplikacji domyślnych na wybrane przez siebie, ucieszyłoby to jedynie geeków. Reszta (większość?) użytkowników pozostałaby przy tym, co już ma. No dobrze, powiecie, ale to samo dotyczy posiadaczy smartfonów nie-apple’wych. Też korzystają z dostarczonych przez danego producenta pakietu aplikacji podstawowych. Niezupełnie. W zasadzie – znowuż mogę posłużyć się jedynie własnym otoczeniem – tylko właściciele Samsungów używają dodatków od producenta. Często marudząc podczas zmiany telefonu na nowszy, że przeniesienie danych wymaga czasu, fatygi i zapoznania się z instrukcją obsługi. O programach pocztowych nie będę się rozpisywał – już wiecie, o co mi chodzi. Mail.app oferowany przez Apple może nie ma bogactwa funkcji, ale swoją rolę spełnia. Znam osoby, które zrezygnowały z konfiguracji poczty w smartfonie z Androidem. Szczególnie, jeśli ich główną skrzynką nie jest Gmail. Nie znam natomiast takiej, której nie działałaby poczta w iPhonie.

Nie zgodzę się więc ze stwierdzeniem, że systemowe aplikacje od Apple do niczego się nie nadają, bo są zbyt proste. Prostota to nie wada. Trudno też oczekiwać, że nagle firma potraktuje swoje systemy tylko i wyłącznie jako platformę do instalowania i użytkowania rozwiązań innych producentów, a zadaniem użytkownika będzie sobie znaleźć i wybrać ulubione. To czasochłonne i denerwujące. Właśnie dlatego oferta Apple jest „w sam raz”, że użytkownik po uruchomieniu nowego sprzętu ma zestaw podstawowych funkcji i nie musi się o nie martwić. Pogoda? Jest. Notatki? Są. Mapy? Tak samo. Poczta? Również. I tak dalej. Inni producenci starają się, jak mogą, by również zaproponować ofertę „w sam raz”, ale można długo dyskutować, czy i jak im to wychodzi.

Myślę, że jest jeszcze jeden aspekt sprawy. Wielu komentatorów spraw Apple uważa, że najlepszym rozwiązaniem był czysty i pozbawiony dodatków system Snow Leopard i firma powinna powrócić do takiej strategii. Podobnie postąpić z iOS-em – wyrzucić iBooks, Przypomnienia, Notatki, Pogodę i inne oraz oddać pole wyspecjalizowanym developerom, by mogli konkurować między sobą. Rozumiem te argumenty i mogę uznać, że jest w nich sporo racji. Ale przyznaję to jako człowiek, który umie sobie znaleźć w cyfrowym świecie właściwe narzędzia. Inną sprawą jest to, czy mam ochotę i czas szukać. Nie mam. Zdecydowanie bardziej wolę, by producent zaproponował mi gotowy zestaw, który jest „w sam raz”. Z sentymentem wspominam Snow Leoparda i wcześniejsze wersje iOS. Ale też pamiętam, że trzeba było poświęcić znacznie więcej uwagi doborowi narzędzi dodatkowych. Również tych najbardziej podstawowych. A kiedy przyjrzymy się, jak w ostatnich latach wyglądała kwestia najprostszego oprogramowania, właśnie takiego do notowania, sprawdzania pogody, przypomnień, czy nawet obsługi poczty, dojdziemy do wniosku, że nie było szansy na zbudowanie sobie systemu prostego, stabilnego, jednolitego, a przede wszystkim trwałego i pewnego – takiego, który będzie służył nawet nie przez lata, a przynajmniej w okresie użytkowania telefonu i kolejnych wersji oprogramowania. Ile aplikacji do notatek pojawiło się na rynku i albo z niego zniknęło albo wyewoluwało w produkt odmienny od początkowego? Evernote, Simplenote, Springpad, dziesiątki prostych edytorów tekstu opartych na Dropboksie – dziś jedynie dwie pierwsze mają znaczenie, ale trudno je zakwalifikować do kategorii „w sam raz”. A listy zadań? Dopóki nie pojawiły się Przypomnienia, panował chaos. Wciąż panuje za bramą ogrodu Apple, wystarczy zapytać kogokolwiek z Androidem w kieszeni. Najwyższa pora więc rozprawić się z zarzutem numer dwa, choć biorąc pod uwagę powyższe, to czysta formalność.

Trudno oczekiwać, że Apple zdecyduje się na aktualizację pod hasłem niegdyś ogłoszonym przy okazji premiery Snow Leoparda – „no new features”. Po prostu byłoby to wbrew zasadzie oferowania pakietu „w sam raz” dla użytkownika. Byłoby to również pozostawieniem w formie istniejącej, niedokończonej, tego, co już jest. A to szczególnie trudno sobie wyobrazić. Bo w maleńkich aplikacjach – i zarazem usługach – od Apple tkwi ogromny potencjał. Czego dowodem następna odsłona Notatek, od jesieni w systemach El Capitan i iOS 9. Aż jestem ciekaw, jak i co pojawi się w Przypomnieniach, jakie pomysły Apple ma na Kalendarz lub iBooks. Będzie na co patrzeć.