Reżimy, czyli nadgryziona część jabłka
Ustalenie faktu, że Ziemia nie jest płaskim dyskiem wspartym na grzbietach krokodyli, mamy już dawno za sobą, dlatego przyjmijmy na chwilę, iż ma ona kształt jabłka. Wychodząc z takiego założenia, nadgryzione logo Apple obrazuje zasięg firmy z Cupertino na świecie. Organizacja Narodów Zjednoczonych uznaje oficjalnie 193 państwa, Apple, równie oficjalnie, dociera do 155 z nich. A co z resztą? Co z brakującą częścią jabłka?
Strona 1 z 2
Wielu polskich użytkowników produktów firmy z Cupertino, delikatnie mówiąc, nie jest zadowolonych z braku decyzji dotyczącej otwarcia siedziby Apple Store w naszym kraju. Czary goryczy dopełnia fakt opóźnionych premier nowych produktów firmy, gdyż - pomimo istnienia polskiego oddziału Apple Store online - w hierarchii ważności znajdujemy się w grupie państw z przysłowiowym Trynidadem i Tobago. Nie powinniśmy jednak narzekać. W Brukseli, chcąc nie chcąc stolicy Europy, również nie ma oficjalnego Apple Store. Co prawda ulegnie to zmianie tej jesieni, o czym pisałem na łamach MyApple, jednak do tej pory tamtejsi klienci byli zmuszeni do składania zamówień via internet. Nie można także zapominać o autoryzowanych resellerach firmy Apple, których sklepy znajdziemy w praktycznie każdym większym mieście. Zaliczamy się do grupy 155 państw, w których wcześniej czy później kupimy iPhone'a, iPoda, a wkrótce może nawet Apple Watcha. Nie biorąc pod uwagę kwestii finansowych, co prawdę mówiąc jest dyskusyjne, każdy posiada możliwość kupna produktu z logiem nadgryzionego jabłka. Nie wszędzie jest to tak oczywiste i realne.
Na świecie w kształcie jabłka istnieją miejsca, w których klienci nie mają dostępu ani do iTunes Store i App Store, ani do internetowego Apple Store, nie wspominając już o oficjalnej siedzibie sklepu tej marki. Autoryzowani resellerzy również nie istnieją lub jest to jeden sklep w całym kraju. Stanisław Jerzy Lec powiedział: „Zawsze znajdą się Eskimosi, którzy wypracują dla mieszkańców Konga Belgijskiego wskazówki zachowywania się w czas olbrzymich upałów” i taką postawę często prezentujemy, myśląc o innych z naszej perspektywy. Dlatego nie uważam, że brak dostępu do produktów Apple to wyjątkowa tragedia, że są one czymś, bez czego nie można się obyć i do używania czego trzeba kogokolwiek nakłaniać. Co innego, gdy ktoś sam tego chce, a z niezależnych przyczyn nie może. I w tym miejscu docieramy do odgryzionego fragmentu jabłka. Wśród państw, których obywatele nie mają dostępu do produktów firmy z Cupertino, znalazły się kraje obłożone embargiem. W omawianym przypadku jest to broń obusieczna, której ofiarą są wyłącznie potencjalni klienci. Z jednej strony sankcje dotyczą ograniczeń handlowych w celu osiągnięcia założeń polityki zagranicznej, a z drugiej są nakładane na autorytarne państwa, których rządy w reakcji na postrzegane zagrożenie utraty władzy sięgają po zakazy i represje.
Choć w dzisiejszej Rosji nie istnieje problem dostępności produktów Apple, to nie zawsze tak było. W roku 1984 zadebiutował pierwszy model Macintosha, a wraz z nim reklama, w której firma Apple walczyła z Orwellowskim „Wielkim Bratem”. Rok później, zachęcany przez ówczesnego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych George'a Busha do rozpoczęcia rewolucji od dołu w Związku Radzieckim, Jobs odwiedził komunistycznego „Wielkiego Brata”, by zbadać możliwości wejścia produktów marki na tamtejszy rynek. Początek rewolucji zaplanowano wstępnie na wrzesień 1985 roku, jednak wypadki potoczyły się inaczej. Dziś nie ma już Jobsa, nie ma również Związku Radzieckiego, jednak pozostałości tego totalitarnego państwa można odnaleźć jeszcze w kilku miejscach na świecie. Z ich grona należy wykluczyć tylko teoretycznie komunistyczne Chiny, które obecny CEO Apple Tim Cook regularnie odwiedza, a tamtejszy rynek jest dla firmy oczkiem w głowie. Niestety na Kubie, a zwłaszcza w Korei Północnej, oczkiem w głowie jest nadal czerwona gwiazdka.
Pomimo iż firma Apple nie posiada własnych sklepów na terenie obłożonej sankcjami Kuby, stanowi ona jedną z najbardziej pożądanych marek w lokalnym czarnorynkowym handlu. W kraju, gdzie różnice społeczne widać na co dzień, telefony i komputery są jednymi z wyznaczników statusu. Dla tych, którzy nie mogą liczyć na dodatkowe przychody finansowe poza ich wynagrodzeniem i dla tych, których rodziny nie wyemigrowały do Stanów Zjednoczonych, jedynym wyjściem jest kupno imitacji produktów Apple „made in China”. Prawdopodobnie wkrótce taka sytuacja ulegnie zmianie. W lutym bieżącego roku strona internetowa firmy Apple została zaktualizowana w związku ze złagodzeniem ograniczeń handlowych pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Kubą. Nowe regulacje Amerykańskiego Biura Przemysłu i Bezpieczeństwa zezwalają na wywóz niektórych produktów do tego kraju. Wśród nich znalazły się urządzenia, które ucieszą kubańskich fanów nowych technologii: komputery, telefony komórkowe, telewizory, oprogramowanie i urządzenia rejestrujące. Przed zmianą reguł prawo do wywozu niektórych urządzeń telekomunikacyjnych na Kubę posiadały wyłącznie licencjonowane podmioty i tylko wtedy, gdy były one przekazywane osobom niezwiązanym bezpośrednio z kręgami rządowymi. Co prawda Kuba została usunięta z listy krajów objętych restrykcjami, jednak na chwilę obecną firma Apple nie zapowiedziała otwarcia swoich sklepów w tym państwie. Aby móc w pełni wykorzystać możliwości iPhone'ów czy iPadów, do ich działania niezbędny jest internet, a ten na Kubie jest bardzo wolny lub nie ma go wcale. Amerykańscy operatorzy komórkowi, wchodząc na tamtejszy rynek, rozbudują niezbędną infrastrukturę, jednak zanim to nastąpi, Kubańczycy poczekają na własny oficjalny Apple Store.