Moja prywatna spowiedź, czyli historia pewnej fotografii
Był rok 2009, początek czerwca, gdy zadzwonił do mnie kolega i powiedział: „Jaromir, twoje zdjęcie wisi w Rynku!”. Tak mnie to zaskoczyło, że zanim zapytałem o szczegóły, zrobiłem w myślach rachunek sumienia.
Strona 1 z 2
Na szczęście okazało się, że moja podobizna nie znajduje się na liście gończym, ale na jednym ze zdjęć z wystawy „Wrocław '89. Ostatni rok Peerelu”, którą przygotował Wrocławski Ośrodek Pamięć i Przyszłość. Zaintrygowany postanowiłem wybrać się na nią osobiście. I było warto.
Na wystawie znalazły się fotografie pochodzące z 1989 roku zrobione we Wrocławiu. Tematyka zdjęć była przeróżna. Od scen z życia codziennego, jak kolejki do sklepów, uliczni handlarze czy koncerty, po zdjęcia barykad, demonstracji i nielegalnych wieców Solidarności. Ja znalazłem się na fotografii zrobionej we wrześniu '89 na giełdzie komputerowej organizowanej przez AZS przy Politechnice Wrocławskiej.
Jaromir Kopp jest na zdjęciu po środku, za pudłami „Atari” (ten nieuczesany - jak zwykle)
Jak w socjalizm wkradał się kapitalizm.
Giełda komputerowa to był jeden z wielu dziwnych tworów, przez które do socjalistycznego społeczeństwa przenikały kapitalistyczne dobra. Na giełdzie można było kupić „zachodnie” komputery i osprzęt do nich. Były to czasy rozkwitu sprzętu 8–bitowego. O portfele i kredyty z Kas Zapomogowo–Pożyczkowych walczyły najczęściej ZX Spectrum, Atari 800XL czy 65SE, Commodore C64, ale również i inne mniej popularne systemy. Pomału pojawiały się też 16–bitowe Atari ST i Amigi oraz klony PeCetow XT i AT.
Gdy w 1985 roku wybłagałem u moich rodziców zakup komputera Atari 800XL, kosztował on około 90 000 zł , czyli jakieś półroczne zarobki mojego Taty. Ciekawostka: w 1989 roku ceny sprzętu na giełdzie podawano już tylko w dolarach amerykańskich lub markach niemieckich. Spowodowane to było ogromną, ponad 600% inflacją.
Ale nie tylko po sprzęt się na giełdę chodziło. Każdy, kto był już w posiadaniu jakiegoś komputera, musiał nakarmić go oprogramowaniem, a zwłaszcza grami. Przypomnę, że wtedy internet w Polsce nie istniał, a w Europie był głównie akademicką ciekawostką.
I tu zaczyna się moja „spowiedź”.
U progu demokracji, gdy panowała jeszcze „komuna” - choć jej terror powoli malał i wodzowie partyjni, ratując budżet, pozwalali na pewne rodzaje działalności gospodarczej - pojęcie własności było bardzo opacznie rozumiane. W przypadku dóbr materialnych jeszcze jakoś funkcjonowało, choć wielu ludzi uważało, że to co w „zakładzie pracy” , to wspólne i można podkraść lub zniszczyć. Jednak społeczeństwo nie rozumiało, co to są prawa autorskie, a złe przykłady szły „z góry”. Wyobraźcie sobie, że państwowe radio nadawało całe płyty bez przerw i to informując dokładnie o czasie ich trwania, aby słuchacze mogli przygotować magnetofony do nagrywania!
W takim to otoczeniu niestety i ja nie pojmowałem, że program nie jest czymś darmowym, a autor czy wydawca powinien za jego stworzenie otrzymywać stosowną zapłatę.