Loewe Leo - test słuchawek
Loewe Leo to pierwsze w historii marki luksusowe słuchawki wokółuszne, co samo w sobie jest wydarzeniem. Loewe dotąd kojarzyłem głównie z luksusowymi telewizorami — sprzętem z gatunku tych, które bardziej się celebruje, niż po prostu używa. Tym razem jednak producent postanowił wejść w świat audio personalnego, od razu celując w segment premium.
To, co na zewnątrz
Słuchawki wyglądają zjawiskowo. Muszę przyznać, że opadła mi szczęka, gdy wyjąłem je pierwszy raz z pudełka. Anodowane aluminium, z którego wykonane są obudowy muszli i pałąk, oraz naturalna, miękka skóra poduszek i na dolnej stronie pałąka robią niesamowite wrażenie. Co ważne, poduszki są bardzo łatwe do zdjęcia. Będzie można je wymienić bez potrzeby kupowania nowych słuchawek. Konstrukcja jasno pokazuje, że to sprzęt projektowany z myślą o długim dystansie. Wszystko ma tu wagę i intencję. Komfort noszenia pozytywnie zaskakuje — pałąk nie miażdży czaszki, pady otulają uszy bez efektu próżni, a masa — choć odczuwalna — rozkłada się na tyle dobrze, że można sobie pozwolić na naprawdę długie odsłuchy.

Do tego dochodzi genialne w swojej prostocie sterowanie za pomocą pierścieni umieszczonych na szczycie muszli. Ten na lewej służy m.in. do przeskakiwania między utworami, a ten na prawej — do regulacji głośności.

Technikalia
W środku nie ma marketingowej wydmuszki. 50-milimetrowe przetworniki z membraną OCE to obietnica szybkiego ataku, dobrego tłumienia i niskich zniekształceń. Ważny jest też wbudowany DAC oraz dedykowany wzmacniacz TI OPA1622 SoundPlus™ — dzięki temu słuchawki działają bardziej jak kompletny system, a mniej jak kolejne bluetoothowe „nauszniki”. Wspierają LE Audio i kodek LC3+ 24-bit/96 kHz — to istotne, bo otwiera drogę do bezprzewodowych odsłuchów w jakości, która jeszcze kilka lat temu była domeną kabli. Dostajemy też adaptacyjne ANC, tryb transparentny i multipoint (parowanie z kilkoma źródłami). Słuchawki obsługują Dolby Audio, Dolby Digital Plus i Dolby Atmos Music.
W App Store dostępna jest oczywiście dedykowana aplikacja do zarządzania i pełnego sterowania słuchawkami. Znaleźć w niej można m.in. equalizer, możliwość przypisania skrótów do przycisków na muszlach (odpowiednio: dwa lub trzy przyciśnięcia), ustawienie natężenia redukcji hałasu i trybu transparentnego, aktywację trybu spatial audio czy personalizację dźwięku za pomocą technologii Mimi. Jest także funkcja tłumaczenia w czasie rzeczywistym oraz dedykowany asystent sztucznej inteligencji Leo AI. To tylko niektóre z funkcji dostępnych w aplikacji.
Słuchawki wyposażono w pięć mikrofonów, które zapewniają świetną jakość zarówno aktywnej redukcji hałasu czy trybu transparentnego (testowałem je jak zwykle ostatnio na szumie wodospadu z tamy na zbiorniku wodnym niedaleko mojego domu), jak i rozmów głosowych.
Producent deklaruje, że słuchawki mogą pracować aż do 65 godzin na jednym ładowaniu (bateria 660 mAh). To bardzo dużo — przy ośmiogodzinnych odsłuchach ładować je trzeba rzadziej niż raz w tygodniu. Są też bardzo wygodne, więc z powodzeniem można pozwolić sobie nawet na tak długie sesje. W moich testach ładowałem je dotąd tylko raz — po 12 dniach, co i tak wypada imponująco.

Brzmienie
Testy słuchawek przypadają na bardzo dobry moment. W studiu kończę właśnie miksy z moimi zespołami — Sacriversum i Aion — mam więc materiał poglądowy do bezpośrednich porównań. To daje rzadki komfort: mogę zestawiać ich charakter z realnymi, wielośladowymi projektami, które znam na pamięć. Oczywiście, poza muzyką zespołów, w których gram, testowałem je także na różnych gatunkach — od elektroniki, przez rock i metal progresywny, aż po ciężkie i ekstremalne odmiany metalu, czyli dokładnie tam, gdzie rozdzielczość i kontrola dynamiki potrafią bezlitośnie obnażyć słabszy sprzęt.
Brzmienie to miejsce, w którym Leo pokazują prawdziwy charakter. Nie są neutralne w studyjnym sensie, ale daleko im do basowej karykatury. W rocku czuję sprężystość stopy i dociążenie gitary rytmicznej bez utraty czytelności środka. Progresywny metal to poligon trudnych przejść — tu separacja instrumentów jest bardzo dobra. Słyszę mikroprzestrzenie, warstwy gitar i niuanse reverbu, które w moich miksach zawsze decydują o głębi lub jej braku. W klasycznym metalu trafiają w punkt: dół ma masę, ale nie gubi konturu, wokale pozostają wysunięte i wyraźne, a talerze nie syczą jak rozstrojone radio. W cięższych odmianach delikatnie wygładzają przekaz, co — moim zdaniem — działa na ich korzyść. Sygnatura dodaje szlachetności i lekkiego ocieplenia. Dla mnie to ważne, bo daje wiarygodny punkt odniesienia do świata słuchawek premium, nie udając sprzętu klinicznego, którym nie jest. To raczej hi-fi z charakterem — narzędzie, które potrafi pracować, ale lubi też dopieścić materiał.
Podsumowanie
Na koniec zostajemy z kluczowym pytaniem: czy Loewe Leo bronią się brzmieniem i funkcją, czy tylko etykietą luksusu? W moim odbiorze odpowiedź jest jednoznaczna — to słuchawki kompletne. Nie są wzorcowo neutralną czy referencyjną konstrukcją na kablu, ale oferują coś, co w muzyce — zwłaszcza rockowej i metalowej — jest nie do przecenienia: potężny, kontrolowany dół, barwny środek i detaliczną górę, która nie rozsypuje się pod naporem przesterów. Długa praca na baterii, świetna jakość wykonania i technologie pokroju LE Audio sprawiają, że czuję, iż obcuję ze sprzętem, który ma sens nie tylko w katalogowym folderze, ale też w realnym, roboczym procesie odsłuchów. Jeśli więc szukacie słuchawek, które łączą świat premium z wiarygodną muzyczną reprodukcją i nie boją się brudnej, dynamicznej, gitarowej prawdy — Loewe Leo zasługują na miejsce na krótkiej liście do poważnego rozważenia: jako narzędzie i przyjemność w jednym.
Słuchawki Loewe Leo dostępne są w sieci salonów Top Hi – Fi & Video Design w cenie 5699 zł.
Artykuł ukazał się w MyApple Magazynie nr 6/2025
![]() | ![]() |


