Mamy środek lata i wakacji, większość z nas gdzieś wyjedzie lub miała już okazję wyjechać w jakąś bliższą lub dalszą podróż. Dla mnie podróże zawsze są okazją do przetestowania różnych urządzeń i akcesoriów, nawet tych, których używam już od jakiegoś czasu. Świetną okazją do tego typu testów była moja ostatnia służbowo-turystyczna podróż do Kanady, podczas której miałem okazję odwiedzić m.in. miasta Winnipeg, Toronto, a także zobaczyć z bliska jezioro Ontario, rzekę i wodospady Niagara.

Zanim jednak skupię się na wrażeniach czysto krajoznawczych, zacznę od tego co zabrałem ze sobą, a dokładnie na akcesoriach i urządzeniach, które pomogły mi w tej służbowo-turystycznej wyprawie.

Acer Connect Enduro M3

Rzecz, bez której nie wyobrażam sobie wyjazdów zagranicznych (a właściwie każdych, także i tych krajowych) jest stały i stabilny dostęp do internetu. W krajach Unii Europejskiej, jeśli zabieram tylko dwa urządzenia i jadę na stosunkowo krótko, wystarcza pakiet roamingu. Poza Unią nie jest już tak różowo, choć tutaj można oczywiście zainwestować w kartę eSIM z pakietem danych dla danego kraju. Jeśli jednak w podróż zabiera się swoje niemal całe biuro, czyli MacBooka Pro, iPada i iPhone'a to karta eSIM nie jest już taka wygodna, gdy trzeba co chwila udostępniać internet z telefonu. Co gorsza kilka razy szybko dodając kartę eSIM z pakietem danych do telefonu zdarzyło mi się zostawić połączenia FaceTime przy głównym numerze i pomimo wyłączenia roamingu danych jakimś cudem operator naliczył opłaty. Sytuacji, w których pojedynczy eSIM w telefonie nie jest rozwiązaniem optymalnym, miałem ostatnio więcej, o czym poniżej.

Mając na uwadze fakt, że do Kanady zabierałem całe swoje biuro, a do tego nie chciałem być przywiązany do jednego operatora zdecydowałem się zabrać w podróż urządzenie, które już opisywałem na łamach MyApple - wzmocniony mobilny router Acer Connect Enduro M3.

Przypomnę, że Acer Connect Enduro M3 to mobilny router bezprzewodowy o wzmocnionej konstrukcji, dzięki której może pracować w różnych warunkach. Obudowa posiada charakterystyczną żebrowaną obudowę (dzięki temu jest bardziej odporna na wygięcia i wgniecenia), a jej narożniki chronione są nakładkami z twardej gumy. Jak wspominałem już kilka miesięcy temu router posiada certyfikaty MIL-STD-810H oraz IP54. W podróży po Kanadzie (i nie tylko) świetnie sprawdził się też duży dotykowy ekran, który pozwolił na wygodny i błyskawiczny dostęp do np. funkcji szybkiego wyszukiwania najmocniejszej sieci - SignalScan. Co ważne, podświetlenie ekranu jest regulowane, więc przy bardzo dużym słońcu można zwiększyć je na tyle, by widzieć wszystkie wyświetlane na nim komunikaty, menu itp.

Acer Connect Enduro M3 współpracuje z usługą SIMO, oferującą internet mobilny w niemal wszystkich krajach świata. Dzięki niej łączyć się on może z dowolną siecią w danym kraju, a korzystając ze wspomnianej funkcji skanera sieci, możemy być pewni, że będzie to sieć o najmocniejszym w danym miejscu sygnale. To właśnie w Kanadzie miałem okazję pierwszy raz to przetestować, a dodam, że podobnie jak w USA, z zasięgiem sieci komórkowych tam bywa różnie.

Wspomnę jeszcze, że poza powiązaniem z usługą SIMO, router Acer Connect Enduro M3 pozwala także na korzystanie z klasycznego SIM-a. Mam w nim włożoną jedną kartę z dużym pakietem danych i używam tego routera także w naszym kraju, gdy potrzebuję jednej sieci dla wszystkich moich urządzeń. Wybór trybu pracy: karta SIM lub usługa SIMO, dostępny jest w ustawieniach. Przełączyłem go na wspomnianą usługę jeszcze przed wylotem z lotniska Chopina z Warszawy. Po włączeniu routera na lotnisku Pearson w Toronto (kod lotniska YYZ dobrze znany jest fanom legendy rocka z Toronto - zespołu Rush) i włączeniu skanera sieci (dostępny wprost z ekranu głównego) router potrzebował około minuty by znaleźć najmocniejszą sieć i się do niej zalogować. Od tej pory wszystkie moje urządzenia miały dostęp do sieci. W moim iPhonie wyłączyłem w ogóle transfer danych przez sieć komórkową i mogłem bez strachu dzwonić do rodziny przez FaceTime właściwie zawsze (pamiętając jednak o sześciogodzinnej w Toronto i siedmiogodzinnej różnicy czasu w Winnipeg w stosunku do Polski).

Pisałem wyżej, że z zasięgiem sieci komórkowych w Kanadzie jest różnie, zwłaszcza w okolicach Winnipeg, miasta typowego interioru, z wielkim przestrzeniami i odległościami między sobą. Tutaj czasem musiałem ręcznie wymusić skanowanie sieci, bo akurat ta, do której dwa kilometry wcześniej router był podłączony już nie była dostępna. W ekstremalnie trudnych sytuacjach wyszukanie sieci zajmowało kilka minut, a jeśli połączenie się nie udało router wyświetlał odpowiedni komunikat. Podobnie w przypadku połączenia z siecią Edge router także wyświetlał informację o niskiej jakości połączenia i niskiej prędkości transferu danych. Dla pewności sprawdzałem wtedy jak sprawa wygląda na moim iPhonie 14 Pro i we wszystkich przypadkach wyglądała identycznie. Jeśli router Acer Connect Enduro M3 nie mógł się połączyć z jakąkolwiek siecią, oznaczało to, że znajdowałem się w martwym punkcie. Zwykle jednak po przejechaniu kolejnego kilometra jakąś sieć komórkową udawało się złapać.

Jak pisałem w osobnej recenzji tego urządzenia, router Acer Connect Enduro M3 wyposażony jest w baterię o pojemnośći 6500 mAh, co w przypadku bardzo intensywnego korzystania z niego w Kanadzie, wystarczało na cały dzień pracy. Miałem jednak przy sobie zawsze backup w postaci pojemnego powerbanka, na wypadek, gdybym musiał doładować któreś z moich urządzeń (tablet, telefon oraz laptop).

Wrócę teraz do samej usługi SIMO. Na osiem dni pobytu w Kanadzie wykupiłem sobie miesięczny pakiet 10 GB działający w Ameryce Północnej i Europie. Zużyłem go niemal w całości. Gdy wylądowałem w Warszawie zostało mi jeszcze jakieś 120 MB. Co ciekawe, będąc nad rzeką i wodospadami Niagara, które są granicą pomiędzy Kanadą i USA, router zalogował się do mocniejszej sieci amerykańskiej.

Co ważne obecnie router Acer Connect Enduro M3 oferowany jest w elektromarketach z promocją w postaci darmowego 20-gigabajtowego pakietu danych na Europę. Wystarczy zarejestrować urządzenie w usłudze SIMO i odebrać wspomniany pakiet. Z niego także już zacząłem korzystać. Kilka dni po powrocie z Kanady zabrałem rodzinę do Berlina. Tutaj także Enduro M3 sprawdził się znakomicie wyszukując sieć z najmocniejszym sygnałem nie tylko w samym mieście, ale i na niemieckiej autostradzie (ci, którzy jeżdżą przez Niemcy, wiedzą, że bywa różnie z zasięgiem zwłaszcza na odcinku od Świecka do obwodnicy Berlina).

Thule Landmark

Mój wyjazd do Kanady obejmował dwa miasta i perspektywę spędzenia z bagażem niemal dwóch całych dni w Toronto. Wynikało to z tego, że do tego miasta przylatywałem około godziny 12:00, a zameldować się na prywatnej kwaterze mogłem dopiero około 18:00, podobnie w dniu wylotu, wymeldować musiałem się o 9:00 rano, a na lotnisku Pearson pojawić się miałem dopiero około 19:00. Nie chciałem więc brać walizki, nawet z kółkami, bo nie uśmiechało mi się ciągnięcie jej ze sobą podczas zwiedzania Toronto. Wolałem wziąć plecak, ale tutaj pojawił się problem z bagażem podręcznym w postaci plecaka na MacBooka Pro, iPada, powerbank i całą elektroniczną drobnicę. Jak zabrać się z dwoma plecakami, jednym dużym z pasem biodrowym i piersiowym i drugim małym? Rozwiązanie przyszło od mojej ulubionej marki jeśli chodzi o plecaki na sprzęt elektroniczny - szwedzkiej Thule – w postaci 70 litrowego plecaka Thule Landmark wyposażonego w drugi, doczepiany od góry plecak podręczny.

Główny plecak, jak wspomniałem wyżej, o pojemności 70 litrów ma formę łączącą w sobie torbę podróżną i klasyczny duży plecak trekingowy. Część wspólna z torbą podróżną to sposób dostępu do jego wnętrza. W przeciwieństwie do klasycznych plecaków trekingowych nie ma on formy worka, do którego rzeczy wkłada się od góry, ale właśnie torby podróżnej z klapą na górnej powierzchni zabezpieczoną mocnym i wodoodpornym zamkiem błyskawicznym. Dzięki temu po jej odpięciu i otworzeniu ma się dostęp do całej jego przestrzeni. W środku, podobnie jak w walizkach czy torbach podróżnych znalazły się dwa pasy zabezpieczające przenoszone w nim ubrania. Na wewnętrznej stronie klapy znalazła się dodatkowa duża kieszeń siateczkowa na kosmetyki czy inne drobne rzeczy. W głównej komorze znalazła się także bezpieczna kieszeń na dokumenty, karty i pieniądze. Co ważne, maszynki zamka błyskawicznego klapy można zabezpieczyć, tak by przypadkowo nie zostały przesunięte, a to dzięki przełożeniu ich tekstylnych końcówek przez jeden ze ściągaczy dodatkowo zabezpieczających klapę przed przypadkowym rozpięciem lub mocujących wspomniany dodatkowy mniejszy plecak.

Thule Landmark może być zarówno dużym plecakiem trekingowym, jak i torbą, za sprawą ciekawego rozwiązania pozwalającego na ukrycie pod osobną zapinaną na ekspres błyskawiczny kurtyną ramion z pasem piersiowym i pasa biodrowego. Jeśli korzysta się z niego jak z plecaka kurtyna ukryta jest w osobnej kieszeni dostępnej od spodu plecaka. Przed nadaniem go jako bagaż rejestrowany można ją wyciągnąć i zapiąć, wtedy plecak po prostu zamienia się w torbę.

Główny plecak posiada jeszcze bezpieczną, wzmocnioną komorę na górze, do której można schować m.in. okulary czy inne podatne na zgniecenie rzeczy. Z boku i nad plecami umieszczono uchwyty do przenoszenia. A na lewym boku patrząc od strony noszącego plecak, znalazła się dodatkowa, zabezpieczona zamkiem błyskawicznym kieszeń np. na butelkę z wodą.

Mniejszy, podręczny plecak, przypinany do tego większego, ma pojemność 20 litrów. Znalazła się w nim kieszeń na 15-calowego laptopa, a także ukryta kieszeń na paszport, karty i pieniądze. 20 litrów wystarczyło też w zupełności, by poza MacBookiem Pro, iPadem, powerbankiem, słuchawkami i kabelkami zmieściła się tam także kurtka i koszulka na zmianę oraz dwie butelki z wodą umieszczone w siateczkowych kieszeniach zewnętrznych.

Rozwiązanie w postaci głównego 70-litrowego plecaka i doczepianego do niego niczym dziecko do matki, plecaka 20-litrowego okazało się perfekcyjne w mojej kanadyjskiej podróży. Podczas gdy główny plecak, po przemianie w torbę, nadawałem jako bagaż deklarowany, mniejszy plecak zabierałem na pokład samolotu. Po przylocie torba stawała się znowu plecakiem, do którego ponownie przypinałem ten mniejszy, następnie całość zakładałem na plecy i ruszałem w miasto. Oczywiście zrobienie 15 km z takim bagażem (a tyle mniej więcej zrobiłem po przylocie do Toronto z dworca Union Station na nabrzeże, pod CN Tower i następnie na północne przedmieścia miasta w okolice Earls Court Park), to nie jest bardzo komfortowe rozwiązanie, ale lepsze niż ciągnięcie ze sobą walizki na kółkach. Co ważne pas biodrowy skutecznie odciąża ramiona, dzięki czemu mój długi spacer po przylocie do Toronto nie był tylko próbą dotarcia na piechotę na kwaterę ale spacerem połączonym ze zwiedzaniem.  Następnego dnia po Toronto chodziłem już tylko z tym mniejszym doczepianym plecakiem.

Po moich przygodach w Kanadzie wiem, że Thule Landmark będzie często jeździł ze mną po świecie (był już także w Berlinie, a już niedługo zabiegam go także na wyprawę do Rumunii).

Powerbank HAMA MagPower

W daleką czy bliższą podróż, zwłaszcza jeśli planuję robić dużo zdjęć iPhone'em zawsze zabieram ze sobą przynajmniej jeden powerbank. Tym razem wziąłem dwa: duży do ładowania także MacBooka Pro i iPada czy słuchawek AirPods Pro, a także mniejszy, bardziej poręczny, służący do ładowania mojego iPhone'a 14 Pro Max, wyposażony w złącze MagSafe powerbank Hama MagPower.

Powerbank MagPower ma niewielkie rozmiary, jego wymiary wynoszą odpowiednio 19,5 cm x 9 cm x 4 cm. Mogłem go zmieścić zarówno w plecaku jak i bocznej kieszeni spodni. Kiedy w moim iPhonie 14 Pro Max zaczynało brakować energii (a przy intensywnym fotografowaniu zaczyna jej brakować zdecydowanie szybciej niż deklaruje to Apple) po prostu przykładałem go do tylnej powierzchni telefonu. W podróży, a dokładnie podczas ładowania na kwaterze prywatnej w Winnipeg czy Toronto bardzo przydawała się funkcja Charge Through, czyli możliwość ładowania za jego pośrednictwem i kabla USB-C iPhone'a, a po jego naładowaniu doładowania samego powerbanka. Nie ukrywam, że taką konfigurację urządzeń podłączałem do ładowarki każdego wieczora.

Podczas intensywnego korzystania z powerbanka Hama MagPower (zarówno ładowania za jego pomocą iPhone'a czy ładowania samego powerabanka) nie zauważylem, by jakoś specjalnie się nagrzewał. Urządzenie ma pojemność 5000 mAh i oferuje ładowanie z maksymalną mocą 10 W. Więcej o nim pisałem na MyApple tutaj.

Powerbank Xtorm Titan 130 W

Jak już wspomniałem, w podróż zabrałem także duży powerbank, z którego nieprzerwanie korzystam od dwóch lat – Xtorm Titan 130W. To potężny powerbank oferujący m.in. dwa porty USB-C PD pozwalające na ładowanie z mocą odpowiednio 60 W i 100 W. To on służy mi za główny bank mocy dla moich urządzeń, przede wszystkim dla MacBooka Pro (choć na szczęście mój MacBook Pro 14" M2 pracuje na baterii znacznie dłużej niż mój wcześniejszy MacBook Pro 16" z procesorem Intela) czy iPada. Więcej o nim pisałem w recenzji, która na MyApple ukazała się dwa lata temu. Jak wiele powerbanków Xtorm, także i ten wyposażony jest w dwa krótkie kabelki USB-C, nigdy nie musiałem więc martwić się o to, że zapomniałem dłuższego kabla, bo zawsze mogłem skorzystać z tych w komplecie, choć nie ukrywam, że jak dotąd zdarzyło się to tylko kilka razy. Titan ma chyba największą możliwą pojemność, która akceptowana jest w przypadku powerbanków znajdujących się bagażu podręcznym, choć na odprawie bezpieczeństwa przed odlotem z Toronto do Winnipeg mój plecak został poddany dodatkowemu przeszukaniu właśnie ze względu na ten powerbank. Chciano już go nawet zatrzymać, ale sprawdzono jego pojemność i pozwolono zabrać go na pokład.

Winnipeg

Od lat Kanda interesowała mnie ze względu na ogrom terenów, stosunkowo niewielką populację oraz – nie będę ukrywał – różnice i podobieństwa do leżących na południe Stanów Zjednoczonych. Kanada w przeciwieństwie do USA cieszy się opinią kraju niemal idealnego, bez napieć i polaryzacji społecznej, takiej jak w USA (zdaniem wielu moich znajomych Kanadyjczyków, ichniejsza prawica, czyli partia konserwatywna według standardów USA jest bardziej lewicowa od amerykańskiej partii demokratycznej), bardzo dobrze działających usług społecznych, w tym służby zdrowia (darmowej) i szkolnictwa. W opinii wielu jest to też kraj zdecydowanie bardziej europejski w porównaniu z USA.

Podczas mojej podróży mogłem zobaczyć dwie różne Kanady, tę bardziej północnoamerykańską, czyli Winnipeg i tę bardziej europejską, czyli Toronto. Co bardzo ciekawe, historia Kanady ma swoje odbicie także we współczesności, choćby różnice językowe. I tak, daleko od francuskojęzycznego Quebecu, dawnej kolonii królestwa Francji, czy mieszanego francusko-angielskiego Nowego Brunszwiku, czyli dawnej porewolucyjnej francuskiej Akadii, w Winnipeg w prowincji Manitoba, którą głównie zamieszkuje obecnie ludność anglojęzyczna, język francuski dalej jest silny i to ten język był pierwszym z europejskich, którym tutaj mówiono, obok języków rdzennych mieszkańców. Miasto, a właściwie faktorię założyli bowiem francuscy handlarze futrami już w 1738 roku i nazwali ją Fort Rouge. Leżące nad rzekami Assiniboine i Red River Winnipeg zostało oficjalnie założone przez Henry'ego Kelsey'a i otrzymało swoją nazwę od jeziora Winnipeg, którego nazwa w językach Cree i Ojibwe – Win-nipi lub wīnipēk, ᐑᓂᐯᐠ – znaczy mętne wody.

Budynek parlamentu prowincji Manitoba z pomnikiem Louisa Riela i charakterystyczną statuą złotego chłopca na zwieńczeniu kopuły.

Do przybycia anglojęzycznych osadników ze wchodu społeczności rdzenna, francuska i szkocka żyły razem na tyle dobrze, że mieszane małżeństwa były czymś powszechnym. Efektem do dzisiaj jest liczna, jesli nie jedna z największych społeczności metysów, których symbolem często spotykanym w Winnipeg jest znak nieskończoności. To Metysi pod wodzą Louisa Riela wzniecili w 1869 roku powstanie przeciwko nowym anglojęzycznym emigrantom zwane Rebelią nad Red River. Powstanie upadło, jednak większość żądań dotyczących praw metysów zostało uwzględnionych. Sam Riel, po kolejnej nieudanej rebelii został ujęty i stracony, dzisiaj uznawany jest za ojca prowincji Manitoba i lidera walki o prawa ludności rdzennej i metysów. Jego grób znajduje się na starym cmentarzu przed katedrą św. Bonifacego w starej francuskojęzycznej dzielnicy Winnipeg o tej samej nazwie.

Podczas mojej kilkudniowej wizyty w Winnipeg miałem okazję zobaczyć wiele samochodów z naklejką z symbolem ruchu metysów, a pomnik Louisa Riela znajduje się nad rzeką Assiniboine przed monumentalnym budynkiem lokalnego parlamentu (Legislative Building).

Pomnik Louisa Riela przed budynkiem parlamentu prowincji Manitoba

Winnipeg choć w większości to miasto anglojęzyczne, jest także największym na środkowym zachodzie skupiskiem ludności francuskojęzycznej. Skupia się ona we wspomnianej już przeze mnie dzielnicy Saint Boniface (św. Bonifacy).

Zachowany front neoromańskiej katedry świętego Bonifacego we francuskiej dzielnicy o tej samej nazwie

„À emporter et livraison” - na wynos i z dostawą, francuskojęzyczna dzielnica Saint Boniface

Wystarczy przejść przez pieszy most nad rzeką Red River z charakterystyczną nieczynną już okrągłą restauracją (zwaną przez lokalnych mieszkańców „toaletą za milion dolarów”) , obok nowoczesnego szklanego gmachu muzeum praw człowieka, by znaleźć się w dzielnicy francuskojęzycznej, gdzie po francusku mówi się na co dzień nie tylko w domu, ale i w sklepach czy restauracjach. Nawet architektura jest tu nieco inna niż w centrum Winnipeg i na przedmieściach.

Most na rzece Red River z charakterystyczną okrągłą restauracją zwaną przez miejscowych „toaletą za milion dolarów”, w tle budynek Muzeum Praw Człowieka

Te same budowle widziane z drugiego brzegu rzeki Red River z dzielnicy Saint Boniface

Winnipeg to także bardzo duże skupisko emigracji ukraińskiej. W mieście słyszy się na porządku dziennym ukraiński i rosyjski, przed gmachem lokalnego parlamentu znaleźć też można pomnik ukraińskiego wieszcza Tarasa Szewczenki, a także kopię pomnika Wielkiego Głodu (dziewczynka z kłosami zboża). Ze względu na obecną sytuację (agresję Rosji na Ukrainę) w mieście pełno jest ukraińskich flag, są nawet sklepy z pamiątkami (byłem bliski tego, by kupić sobie kolejną wyszywankę, tym razem jednak przywiezioną nie z Ukrainy, a z Kanady).

Pomnik Tarasa Szewczenki – ukraińskiego narodowego wieszcza, poety i malarza epoki romantyzmu - przed budynkiem parlamentu prowincji Manitoba w Winnipeg

To co rzuciło mi się w oczy w Winnipeg to puste ulice. Miasto, podobnie jak wiele innych w Ameryce Północnej ma szerokie arterie, duże parkingi i dominującą kulturę poruszania się samochodem. Można oczywiście jeździć autobusem czy metrem, ale i tak widok ludzi korzystających z chodników jest dość rzadki. Wyjątkiem jest The Forks, czyli miejsce, w którym rzeka Assineboine wpada do Red River. W halach czy szerzej na terenie dawnego zakładu remontu taboru kolejowego urządzono restauracje, bary i sklepy. Jest też urocza przystań dla stateczków wożących turystów po obu rzekach, będące jednocześnie niewielkim amfiteatrem, scena, rzeczna latarnia i ciekawy kolejowy most zwodzony. Tam latem można spotkać tłumy mieszkańców i turystów. Wspomnieć wypada, że Winnipeg jest także wyjątkowe pod względem temperatur ze względu na swoje położenie po środku kontynentu. Latem temperatury sięgają tam nawet 35°C, by zimą spaść nawet do -40°C. Nie bez powodu Winnipeg określane jest mianem zimowej stolicy Kanady.

Ujście rzeki Assiniboine do Red River

Toronto

Toronto to pod niemal każdym względem zupełnie inne miasto. Moi przyjaciele z Winnipeg, tuż przed odlotem powiedzieli mi, że Toronto jest bardziej jak Nowy Jork.

Panorama Toronto z nabrzeża nad jeziorem Ontario

Coś w tym jest, jednak mi Toronto kojarzy się jednocześnie z miastami brytyjskimi (podobnie jka Nowy Jork właśnie) jak i miastami w Belgii czy Francji, a to głównie za sprawą architektury dzielnic mieszkaniowych. Rzędów bliźniaków z czerwonej cegły z werandami. Poza ścisłym centrum miasta, pełnym drapaczy chmur tych starszych z okresu międzywojennego (zdecydowanie ciekawszych pod względem architektury) i tych nowych z żelaza i szkła Toronto to ciche i zadrzewione uliczki pełne takich właśnie niewielkich domków z czerwonej cegły. Osiedla te poprzecinane są gwarnymi ulicami, głównymi arteriami poszczególnych dzielnic, przy których mieszczą się liczne restauracje, bary, kluby, kina i po których jeżdżą autobusy i tramwaje. Na tych gwarnych ulicach słychać różne języki, od angielskiego i nieco rzadziej słyszanego francuskiego, przez hiszpański, ukraiński, rosyjski, polski po chiński czy wietnamski. Na odcinku około kilometra można spróbować specjałów kuchni z całego świata i tak jest niemal w każdej dzielnicy, szerokiego centrum miasta.

Ulice Toronto

Ulice Toronto

Ulice Toronto

Ulice Toronto

Ulice Toronto

W kierunku centrum miasta i jeziora Ontario opadają stoki wzgórz. Na jednym z nich wznosi się neogotycka posiadłość Casa Loma, jedna z wielu tego typu architektonicznych perełek. Warto zejść ze wzgórza w kierunku centrum pięknymi schodami, zwanymi Stopniami Baldwina, z których rozchodzi się widok na całe centrum i wieżę telewizyjną CN Tower.

Casa Loma, Toronto

Stopnie Baldwina, Toronto

Widok na centrum Toronto i wieżę CN Tower ze Stopni Baldwina

Kolejnym wartym odwiedzenia miejscem jest Uniwersytet Wiktorii, którego budynki także utrzymane są w neogotyckim stylu i znajdujący się tuż obok park z pomnikiem Króla Edwarda VII na koniu. Oczywiście obowiązkowym punktem jest wjazd na wieżę CN Tower, z której rozciąga się panorama całego Toronto oraz jeziora Ontario. W ścisłym centrum największe wrażenie robi na mnie architektura z końca XIX i pierwszej połowy XX wieku, jak choćby stary ratusz miejski czy stacja kolejowa Union Station. Oczywiście ciekawej architektury jest tam o wiele więcej.

Stary ratusz Toronto

Stacja kolejowa Union Station i wieża CN Tower

Panorama Toronto z CN Tower

Od Toronto po Niagarę

Kanada w dość powszechnym stereotypie to kraj śniegów i niedźwiedzi, także tych polarnych, tymczasem część prowincji Ontario wciśnięta pomiędzy wielkie jeziora Ontario, Eire i Huron znajduje się bardziej na południe niż południowa Francja i jest jednym z dwóch rejonów Kanady, w którym produkuje się wino. Jadąc z Toronto na południe niemal wzdłuż brzegów jeziora Ontario mija się co chwila kolejne winnice, sady owocowe, a także lokalne browary ukryte pośród pół z rozpiętym na sznurkach chmielem. Taki krajobraz utrzymuje się aż do rzeki Niagara, która swój początek bierze w jeziorze Eire, a kończy się w jeziorze Ontario. Sama rzeka swoją szerokością i lesistymi brzegami w niektórych miejscach kojarzy mi się z Dunajem na pograniczu austriacko-słowackim, w innych miejscach, jak w słynnym Wirze (Whirpool) wyrzeźbiła głębokie kaniony o niemal pionowych skalnych ścianach.

Urokliwe miasteczko Niagara-on-the-lake to jedna z atrakcji turystycznych

Rzeka Niagara, widok z Kanady na USA

Rzeka Niagara, lewy brzeg to Kanada, prawy to USA

Wir (Whirlpool), to wyrzeźbiony przez wody rzeki Niagara zbiornik, do którego wpadają one z impetem, tworząc spektakularne wiry. Nad brzegami zbiornika po stronie kanadyjskiej kursuje kolejka linowa

Oczywiście najbardziej spektakularnym jej miejscem są wodospady Niagara. Oglądanie ich na zdjęciach czy na filmie nie daje pojęcia o ich wielkości, masach spadającej wody, hałasie jaki to wywołuje oraz wzbijanych w powietrze chmurach wody, która opada niczym deszcz po kanadyjskiej stronie rzeki. Rzeka Niagara w całej swojej długości stanowi bowiem granicę pomiędzy Kanadą i USA. Zdecydowanie bardziej spektakularnie prezentuje się wodospad zwany podkową, który położony jest na samej granicy. Dzięki kształtowi samego progu można stać niemal tuż nad wodą przed tym jak załamie się i spadnie, obserwując jednocześnie większą część wodnej ściany walącej się z łoskotem w dół.

Wodospady Niagara, na pierwszym planie tzw. podkowa

Samo kanadyjskie miasto Niagara Falls (po stronie USA jest drugie miasto o tej samej nazwie) nie robi już jednak tak dobrego wrażenia. To takie małe kanadyjskie Las Vegas pełne kasyn i doklejonych do nich hoteli.

Wodospady Niagara były ostatnim punktem mojej wyprawy do Kanady. Pozostało już tylko wrócić na lotnisko Pearson, na którym można napić się piwa Rush, oficjalnego piwa tego kanadyjskiego zespołu z Toronto, którego jeden z utworów – zatytułowany YYZ – zainspirowany był kodem Morse'a nadawanym przez radiolatarnię tego lotniska.