Polskie wydanie książki „Nadgryzione Jabłko”, autorstwa Chrisann Brennan - partnerki i matki pierwszego dziecka Steve'a Jobsa - od dziś jest już dostępne w całym kraju w salonach Empik. W Polsce pozycja ta ukazała się nakładem wydawnictwa Kompania Mediowa.

Strona 3 z 3

ROZDZIAŁ 3 EKSPERYMENTALNE ROZKWITANIE W PEŁNYM TAŃCU

Liceum Homestead uważaliśmy zapewne za drugi dom – nie widzę innego wyjaśnienia, dlaczego właśnie na terenie szkoły postanowiliśmy ze Steve’em wziąć LSD. Chyba tylko niewinność i arogancja kazały nam stwierdzić, że to dobry pomysł, choć trzeba zaznaczyć, że teren szkoły był duży, niewidoczny z ulicy, a w soboty również opustoszały. Nie pamiętam, skąd wytrzasnęliśmy LSD, ale to ja raczej je skombinowałam, bo Steve nigdy wcześniej nie miał z tym do czynienia. Mgliście pamiętam, że wyciągnęłam z kieszeni dwa zapieczętowane kartoniki i pokazałam je Steve’owi, sugerując, byśmy podzielili się jednym na pół. Koniec końców jednak takie rozwiązanie nas nie satysfakcjonowało, połknęliśmy więc po całym kartoniku i czekaliśmy. Podekscytowani siedzieliśmy na klatce schodowej piętrowego budynku, gdzie wykładano nauki humanistyczne. Ja w każdym razie byłam podekscytowana. Steve próbował LSD po raz pierwszy i choć miał wiele odważnych teorii, to czekając na efekty, wydawał się zaniepokojony. Nagle zaczął mi tłumaczyć, że mam go „przywołać do porządku”, jeśli zacznie „się pysznić”. Słowa „pysznić się” wydawały mi się tak teatralne, że uznałam je równocześnie za przesadne i wspaniałe. Potem jednak oświadczył, że powinnam ćwiczyć zdanie: „Nie pysznij się”, żeby się na „to” przygotować. Na co się przygotować? Nie miałam pojęcia, o czym mówi. Było to dziwne i krępujące, ale Steve tak nalegał, że przystałam. – Nie pysznij się – powiedziałam. – Nie! Musisz to powiedzieć z większym przekonaniem. – Wcale nie żartował. – Dobra – zgodziłam się. – Hmm… Nie pysznij się! Nadal nie był zadowolony. – Nie! – Uniósł głos. Tracił do mnie cierpliwość, ale usiłował nadal być uprzejmy. – Spróbuj znowu. To ważne. Jeśli nie będziesz bardziej zdecydowana, to mnie nie powstrzymasz. Nie powstrzymam przed czym? Zaśmiałam się nerwowo. Wszystko to zupełnie zbiło mnie z tropu. Po moim trzecim podejściu podniósł się ze schodów i znowu dobitnie powtórzył, by mi wytłumaczyć: – Nie! Musisz to powiedzieć z większą siłą. – Rozłożył ręce i wrzasnął: – W ten sposób: NIE PYSZNIJ SIĘ! O Boże drogi! Naprawdę próbowałam, ale wszystko to wydawało mi się tak zabawne, że zaczęłam chichotać. Steve jednak wcale się nie śmiał. – Powiedz to z przekonaniem! – powtarzał, marszcząc brwi. – No dalej, powiedz! Mimo najlepszej woli dostałam takiego ataku śmiechu, że nie potrafiłam już sklecić z przekonaniem żadnych słów. Poza tym te przymiarki nie pomagały, było wręcz coraz gorzej. Zupełnie rozbrajała mnie jego cierpliwość, a jeszcze bardziej – powaga, z jaką próbował rozwiązać problem, którego najwyraźniej nie mogłam pojąć. Zastanawiałam się, jak z tego wybrniemy, kiedy uświadomiłam sobie, że LSD już właśnie działa. – Hej, zaczęło się! – krzyknęłam. – Nic ci nie jest! Lata później odwiedziłam Steve’a, gdy był już żonaty. Nasza córka Lisa miała około trzynastu lat, a jego syn Reed był malutkim bobaskiem w wózku. Staliśmy przed jego domem w Palo Alto i właśnie wybieraliśmy się na spacer, kiedy nagle, ni stąd, ni zowąd, Steve zaczął mnie zasypywać wstrętnymi, bolesnymi, nędznymi zarzutami, jakby strzelał z karabinu maszynowego. Słowa, że jestem żałosną istotą ludzką, były tak okropne, że aż mnie zatkało. Nigdy nie można się do takiego zachowania przyzwyczaić, choćby się miało z nim wielokrotnie do czynienia. Milczałam, ale Laurene, żona Steve’a, ostro kazała mu przestać. Nawet ona była oburzona. Wracając myślą do tej pierwszej próby Steve’a z LSD, zastanawiam się, czy właśnie takiej swojej reakcji się obawiał. Musiał wiedzieć, że ma odruchy przypominające chorobę Tourette’a. Ogromnie mi przykro, kiedy teraz pomyślę, jak wiele rzeczy już w młodości sobie uświadamiał i jak wiele próbował ukryć. Jednak tamtego dnia, kiedy Steve zrozumiał, że nic strasznego się nie zdarzy, zupełnie się zrelaksował i porzucił wszelkie obawy. Przez następne dziewięć godzin bawiliśmy się, rozmawialiśmy na tematy poważne i wesołe, patrzyliśmy sobie w oczy. Kpił ze mnie i z siebie. Rozśmieszał mnie. Zmuszał do myślenia. To było wspaniałe. LSD i zakochanie sprawiały, że wszystko lśniło i migotało. Nasze pocałunki wydały nam się wilgotne i dziwne – i nagle przeniknęliśmy się nawzajem, wszystko zabarwiło się na różowo i dotykaliśmy nawzajem swoich rzęs, by doświadczyć tego nowego doznania. Niczego nie ukrywaliśmy. Zniknął strach, zniknęły zahamowania, straciliśmy nawet poczucie czasu – słońce powoli wędrowało po niebie, aż późnym popołudniem burczenie w brzuchu uświadomiło nam, że cały dzień nic nie jedliśmy i jesteśmy wygłodzeni. Z naszego budynku nauk humanistycznych zrobiliśmy więc wypad po kilka moreli do sadu (niestety już nieistniejącego) na rogu ulic Stelling i Homestead. Tylko to zjedliśmy w ciągu tego całego odjazdu. Zupełnie wystarczyło. Dzień wypełniły nam słodkie głupstwa młodych zakochanych. Wieczorem, kiedy stężenie kwasu zaczęło spadać, rozeszliśmy się do domów. W poniedziałek Steve z dużym podnieceniem powiedział mi w szkole, że dzięki LSD poczuł błonę śluzową swojego żołądka. Bardzo go to podekscytowało. Widziałam, że dla niego znaczy to więcej, niż potrafię zrozumieć. Po tym pierwszym doświadczeniu Steve następny raz wziął LSD z przyjaciółmi w wesołym miasteczku w Santa Cruz. Powiedział mi, że tak dobrze się bawił, że chciałby powtórzyć to ze mną. Myślę, że podobała mu się ta jazda na diabelskim młynie – przyglądanie się na haju ludziom poniżej i nieskończonej tafli oceanu, połyskującej w świetle księżyca. Mnie jednak ten pomysł wtedy nie pociągał, a teraz mogę stwierdzić z całą stanowczością, że nie ma nic gorszego niż branie LSD w lunaparku. Z przerażeniem wpatrywałam się w toporne twarze przechodniów. Harmider i błyskające światła wpędzały mnie w panikę. Pragnęłam jednego: wczołgać się w ciemną dziurę i przeczekać. Zafundowaliśmy sobie przejażdżkę na diabelskim młynie, ale czułam taki strach, że kurczowo ściskałam poręcz i wtulona w Steve’a modliłam się, żeby już się skończyło. To była najdłuższa w moim życiu jazda na diabelskim młynie. Postanowiliśmy opuścić wesołe miasteczko, ale Steve nie zdawał sobie sprawy ze swojego stanu ani z faktu, że nie jest zdolny prowadzić samochodu, więc pochorowałam się tuż przy drzwiach auta, żeby nawet nie próbował. Przycupnęliśmy na skraju promenady w Santa Cruz i przez kilka godzin, siedząc na piasku, patrzyliśmy sobie w oczy, chichotaliśmy i czekaliśmy do późnego wieczora, aż działanie LSD minie, żebyśmy mogli bezpiecznie ruszyć w drogę. Właśnie wtedy, gdy nic nie odwracało naszej uwagi, gdy kolejne warstwy osobowości się odkrywały, zrozumiałam, spoglądając na jego słodko uśmiechniętą twarz, jak głęboko i absolutnie jesteśmy w sobie zakochani. Ta miłość nie przypominała niczego, co wcześniej znałam. Godziny mijały niepostrzeżenie. Nie mogłam znaleźć słów i nurt życia przepływał przez nas tak wartko, że po prostu milczałam. Patrzyliśmy sobie w oczy, a Steve opowiadał dowcipy, aż powiedziałam, że już czuję się lepiej. Pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża na północ i znaleźliśmy szeroką plażę. Rozłożyliśmy śpiwory daleko od wody, żeby nie obudzić się wśród fal. Przytuliliśmy się i Steve zaraz zasnął. Ja nie mogłam spać – leżałam przez kilka godzin, kołysana szumem fal i jego oddechem. Przeżyłam w tym momencie jedną z najgłębszych i najtrwalszych wizji swojego życia. Na zjeździe (to mój ulubiony moment po LSD, kiedy nerwowość mija i sam fakt oddychania staje się cudownym, radosnym doznaniem) doświadczyłam swoistego snu na jawie, kiedy to ujrzałam przezroczyste, świetliste kuranty, wysokie na miliardy kilometrów, jednocześnie rozbrzmiewające we wszechświecie. Przez kilka godzin patrzyłam i słuchałam tych wielkich dzwonów w niebie, których odgłos wypełniał moje ciało przy każdym uderzeniu fal. Zrozumiałam, że kolor i dźwięk tworzą jedną wspaniałą całość. Choć wcześniej rozróżniałam doznania według zmysłów, to od tamtej nocy zawsze widzę dźwięki, słyszę kolory, a także czuję kolory, kształty i dźwięki jako części jednej całości. Wydawało mi się wtedy, że ta wizja dzwonów narodziła się z naszej zespolonej świadomości. Nadal tak sądzę. LSD jest jak wyprawa na górski szczyt i doznanie fantastycznej, zmieniającej życie wizji. Kto raz to przeżył, nigdy tego nie zapomni. (A jeśli zapomni, to tylko dlatego, że poszedł dalej albo że zostało to przyćmione przez coś jeszcze bardziej fantastycznego). Po wzięciu LSD człowiek nawet nie wie, że jego całe życie się przeorganizowało według tych chwil nagłej przenikliwości. Tak już jest z przenikliwością. Potrzeba wielu lat, by zdać sobie z tego sprawę. Jeśli bierze się LSD bez jakiejś wyższej intencji, może być to niebezpieczna jazda – lecz jeśli się je zażywa z szacunkiem, zdobywa się dostęp do potencjału nieobecnego jeszcze w świecie. Niczym ogień wykradziony bogom, LSD zmienia wszystko i otwiera drzwi do najgłębszego zrozumienia – drzwi, które już nigdy się nie zamkną. Mówiąc prosto, może zmienić ludzki los. Co to dało Steve’owi? Nie wiem. Czy LSD potrafi zrobić rycerza Jedi z mugola? Też nie wiem. Myślę, że może stanowić wartościowe doznanie religijne, ale nie może zastąpić praktyki duchowej. W późniejszych czasach Steve publicznie wypowiadał się o dobrodziejstwach LSD, więc zapewne odegrało ono w jego życiu ważną rolę. Nie wydaje mi się jednak, aby któreś z nas brało je po skończeniu dziewiętnastu czy dwudziestu lat, kiedy weszliśmy w dorosłe życie. Myślę, że powszechne zażywanie LSD było częściowo reakcją na bombę atomową. Podczas gdy Ram Dass twierdził później, że pozwalało mu dostąpić dużo bardziej zaawansowanych stanów medytacyjnych (i że było bardziej przewidywalne i dłużej działające niż narkotyki), dla mnie LSD było symbolem naszych czasów, częścią głębokiej potrzeby otwarcia świata na nową wizję, opartą na życiu, a nie na śmierci. Nawet jeśli z dzisiejszej perspektywy nurty lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mogą wydać się naiwne, to ukształtowały nasz obecny złożony i wyrafinowany kraj. Grupy wsparcia uczyły mężczyzn płaczu, zachęcały kobiety i mężczyzn do zamiany ról, umożliwiającej zyskanie większej autentyczności w życiu i w związkach. Powstające oddolnie ruchy działały na rzecz bardziej humanistycznego świata. Był to stopniowy proces, który podbijał coraz to nowe serca i zyskiwał na znaczeniu. Kształtował inne sposoby myślenia, wizję, sztukę i technologię, mające stworzyć lepszy świat: Feminizm, Czarne Pantery, Human Potential Movement, The Hunger Project i musical Hair otwierały nowe horyzonty. Hunter Thompson ukuł słynne hasło: When the going gets weird, the weird turn pro! – co oznaczało, że każdy może zmienić świat, jeśli ma po temu serce, umysł i wolę. A wielu miało. Steve przeczytał książkę Arthura Janova The Primal Scream i wyjaśnił mi, że zarówno LSD, jak krzyk w terapii regresywnej uruchamiają w nas wspomnienia i wyzwalają z traumatycznych przeżyć dzieciństwa. „Jeśli doświadczymy naszych najgłębszych, niezaspokojonych potrzeb – tłumaczył – to możemy uwolnić zablokowane emocje i pełniej żyć. Każdy może to osiągnąć”. Powiedział, że Janov wypracował technikę pierwotnego krzyku, bo jednego z jego pacjentów nękało wspomnienie o spektaklu teatralnym, podczas którego aktor krążył po scenie w pieluchach, krzycząc: „Tato, wróć! Mamo, nie opuszczaj mnie!”. Artysta powtarzał to w kółko, aż w końcu zwymiotował na scenie. Powoli zaczęłam rozumieć sens wyzwalania dawnych traum i pojęłam, co urzekło Steve’a. Powtarzał za Janovem, że LSD wywołuje halucynacje, które wynikają z traumy, szybko opuszczającej ciało na skutek pewnych psychofizjologicznych mechanizmów, jakie zachodzą w szpiku kostnym z tyłu głowy. Wyobrażałam sobie, jak para z kipiącego czajnika uchodzi przez rdzeń kręgowy – najpierw malutką dziurką, a potem większą – przekształcając nerwice w obrazy, które następnie mogą rozwiać się w powietrzu. „Tylko że z LSD nerwice zawsze wracają – powiedział Steve – podczas gdy dzięki terapii regresywnej można je w pełni odczuć i wykorzenić”. Steve wielokrotnie wracał do uwag Janova, że traumy tworzą i powielają rodzice, którzy nie są zdolni kochać swoich dzieci i w ten czy inny sposób je porzucają. Często prowadziłam z nim takie rozmowy. Wydawało się, że stanowią jakąś liturgię, a Steve jest szamanem, który bije w bębny, głosząc wyrazistą myśl i rozwijając ją dzięki powtórzeniom. Ostatecznie pogląd, że możliwy jest powrót do świętej niewinności, że wszystko można odtworzyć i stworzyć na nowo, wrył mi się w świadomość i na zawsze zmienił mój sposób myślenia. Steve chyba naprawdę miał nadzieję, że uda mu się odzyskać to, co stracił przez adopcję, ale był to również zaraźliwie optymistyczny pomysł, który także mnie pozwalał rozwijać własny potencjał. Właśnie „potencjał” wyrażał estetykę naszych czasów. Steve wcześniej niż inni zrozumiał, że jedzenie może być sposobem na rozwój potencjału, leczenie nerwic i pogłębianie świadomości. Książka Arnolda Ehreta Mucusless Diet Healing System skłoniła go do odżywiania się w sposób, który latami zapewniał mu znakomitą kondycję. Dzieło Ehreta to jedna z takich perełek, napisanych przez jakiegoś starszego pana w początkach dwudziestego wieku, które nadal cieszą się dość dużym zainteresowaniem. Zresztą Ehreta można by uznać za jednego z inicjatorów współczesnych ruchów witarianizmu i superfoodu. Ehret twierdził, że dieta bezśluzowa pozwala usunąć emocjonalne blokady tkwiące w ciele oraz zwiększyć fizyczną, emocjonalną, umysłową oraz duchową klarowność i spójność. Steve wyjaśniał mi wskazania Ehreta, jak można się wyleczyć, wykluczając z diety mięso, ser i cukier. Tłumaczył, że ciało wyleczy się samo, w sposób naturalny, jeśli tylko przestanie mu się dostarczać „złe” pokarmy. „Otrzymując prawdziwe jedzenie – twierdził – na przykład jabłka czy sałatę, ciało wie, kiedy jest syte. Ale dostając produkty wysoko przetworzone, ciało nie umie rozpoznać substancji odżywczych, więc nie może dać sygnału, kiedy masz przestać jeść”. Szalenie podobała mi się ta koncepcja i uważałam ją za wiedzę dla wtajemniczonych. Steve tłumaczył mi też inne procesy zachodzące w ciele. Na rok przed tym, jak go poznałam, zaczęłam pić kawę, co dosłownie zmieniło moje życie, bo kofeina pozwalała mi się skupić i przezwyciężyć dziecięce ADHD i dysleksję, które zawsze uniemożliwiały mi czytanie dłużej niż dwadzieścia minut bez przerwy. Choć nie zwierzyłam się z tego Steve’owi, wyjaśnił mi kiedyś, że lekarze podają amfetaminę nadpobudliwym dzieciom, żeby zmęczyć ich układ nerwowy i tym samym je uspokoić. Ach, to dlatego kawa pozwala mi lepiej czytać, pomyślałam wtedy. Krępowałam się przyznać, że przed odkryciem kawy nie umiałam dobrze czytać, ale znów byłam pod wrażeniem jego wyjaśnień. Później spytałam kiedyś lekarza, czy to prawda. Doktor, trochę z przymrużeniem oka – jak to lekarze potrafią – powiedział, że Steve miał rację, przynajmniej częściowo. Steve miał talent do rozwiązywania problemów. Często wyjaśniał mi różne zagadnienia. Nie robił tego rozmyślnie – raczej wynikało to z nawyku. Podziwiałam go, jak szybko znajdował odpowiedzi i jak zręcznie dopasowywał je do mojego świata. Wydawało się wtedy, że ma gotową listę pomysłów dotyczących jedzenia, terapii medycznych, trudności w nauce i sposobów ich przezwyciężania – pomysłów, które pozwolą mu wyzwolić potencjał wszechświata. Teraz myślę, że ocierał się o nurt filozoficzny zwany prawem naturalnym. Wówczas jednak zastanawiałam się, czy nie jest przypadkiem porywczym głupcem, i sądziłam, że odpowiedzi są bardziej wielopłaszczyznowe i złożone niż uważał. Tymczasem Steve po prostu łaknął eleganckiej prostoty. Pamiętam, jak któregoś razu tłumaczył, w jaki sposób piosenka Dylana mówi o nadużyciach władzy na całym świecie. Mówił, jak możni i silni tworzą świat, w którym ludzie pozostają otępiali, przepracowani, ubodzy i pogrążeni w niezrozumiałych wojnach – bo chcą odwrócić ich uwagę od prawdziwych przyczyn ich nieszczęść. Pamiętam, jak spokojnie Steve wyjaśniał mi, że elity budują bogactwo kosztem ludzi, których na nic nie stać. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie, ponieważ zawsze chciałam zrozumieć, jak dochodzi do nadużycia władzy, ale też dlatego, że tak szczerze i klarownie to wykładał. Steve miewał bardzo głębokie przemyślenia, ale bywały one niepokojąco ponure. Pewnego dnia spotkaliśmy się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kilka miesięcy wcześniej spostrzegłam go po raz pierwszy. Właśnie skończył lekcję biologii i opisywał doświadczenia na szczurach, omawiane w ramach nauki o behawioryzmie. „Jeśli szczur dostaje tylko zachętę – tłumaczył – nauczy się wykonywać polecenie. Jeśli dostanie tylko karę, też nauczy się wykonywać polecenie. Ale jeśli mu dać zarazem i zachętę, i karę, to oszaleje!”. Mówił to z nieprzyjemnym uśmieszkiem na wargach. Zupełnie jakby te informacje zachowywał sobie na przyszły użytek. Świat Steve’a różnił się od mojego. Stanowił mieszankę Boba Dylana, Johna Lennona i Szekspira; nauk ścisłych, matematyki i psychologii – innej niż ta, która była mi znana. Ja natomiast przepadałam za fantastyką naukową i realizmem magicznym. Zachwycałam się wesołymi scenami przedstawiającymi latających ludzi, śluby, miasteczka, rabinów i zwierzęta na obrazach Chagalla. Uwielbiałam głębokie złote światło i prosty realizm społeczny dzieł Rembrandta, kochałam duchową szczerość w dziewiętnastowiecznym malarstwie rosyjskim. Słuchałam Jefferson Starship, Jethro Tull, Leonarda Cohena, Joni Mitchell, elektrycznych skrzypiec w Mahavishnu Orchestra oraz – podobnie jak Steve – Johna Lennona. Steve zapoznał mnie również z poezją bitników. Sam studiował ich twórczość i styl. Ten odprysk światła pozostał w nim i później – wdzięczna elegancja przystojnego nerda-poety-szamana. Była to cienka struna, wibrująca w samym jego środku, nadająca szczególny rytm jego słowom, żartom, pomysłom. Jestem przekonana, że za pośrednictwem Steve’a estetyka beatu ukształtowała przyszłą estetykę Apple’a. Wchodząc w związek ze Steve’em, nie byłam oczywiście białą kartą, ale on na wiele sposobów poszerzył moje horyzonty. Kiedyś podzielił się ze mną myślą, że Szekspir mógł być oświecony. Oświecony? Jak można było tego pojęcia rodem ze wschodniej filozofii użyć wobec zachodnioeuropejskiego geniusza literackiego? Parsknęłam śmiechem – wydawało mi się to absurdalnym pomysłem. Steve jednak w to wierzył. Niektóre z jego twierdzeń zapadały mi w pamięć i tkwiły tam wiele lat, aż wreszcie docierało do mnie, co miał na myśli. Teraz się z nim zgadzam. Świadome czy nieświadome poszukiwanie oświecenia kierowało wieloma z nas. Całe nasze liceum było jak wylęgarnia kreatywnych uczniów i nauczycieli. Próbowaliśmy wprowadzać nowe, pozytywne myślenie, oparte na nowych, pozytywnych wartościach. Siedem lat po naszej maturze reporter „Time’a”, Michael Moritz, opowiedział mi, że rozmawiał z nauczycielami w Homestead o Stevie i Wozie. Wielu z nich twierdziło, że roczniki między 1967 a 1974 rokiem były w liceum twórczą anomalią, eksperymentalnym rozkwitem w pełnym tańcu. Aż nagle, bez uprzedzenia, z dnia na dzień, wszystko minęło. Koniec. Kaput. Po ptakach. Według Moritza nauczyciele zupełnie nie mogli tego zrozumieć, pytali: „Co się stało?”. „Gdzie to zniknęło?”. Z obecnej perspektywy myślę sobie oczywiście, że cała ta nieokiełznana magma kultury wsączyła się w chłodne układy scalone niepomiernie małego chipa komputerowego, w racjonalnej reakcji na kształtowanie się społecznej różnorodności, struktury i sprzężeń. Świat żądał zmian i bardziej złożonych działań. Wymagał nie tylko nowej nauki i technologii, ale też nowych, regulujących je praw oraz nowych, wyrażających je rodzajów muzyki i sztuki. Właściwie wszystko musiało być nowe, by uwzględnić nowe szczeble odpowiedzialności i miłości. A my byliśmy elementem tej nowej sceny. Kiedy kończyliśmy trzecią klasę, w liceum Homestead zaczęto wprowadzać zmiany zmierzające do zdławienia naszej kreatywności. Trawniki stopniowo pokrywano betonem. Jak pamiętam, beton następnie pomalowano na bladozielono. Wokół dziedzińca rozmieszczono reflektory, a cały teren szkoły otoczono dwuipółmetrowym ogrodzeniem. Rok po mojej maturze pustaki pociągnięto mdłą, kremową farbą. Może chodziło o remont, bezpieczeństwo i cięcie kosztów, ale wyglądało to, jakby szkołę przekształcono w łatwiejszą do kontrolowania instytucję. Nasze czasy minęły, a wraz z nimi przeminęła nasza wyjątkowa kreatywność. Natomiast teraz, trzydzieści lat później, muszę przyznać, że szkoła jest niezwykle piękna. Wszystko się zmienia. Teraz nowe pokolenie dzieciaków uczących się w Homestead ma nowe zadania. Widzę to i czuję. Te dzieci są też delikatniejsze i łagodniejsze, niż byliśmy my w ich wieku. Patrząc wstecz, widzę, jak blisko byłam ze Steve’em, jak wiele czasu spędzaliśmy ze sobą. Chodziliśmy do kina, jak młode pary na całym świecie. Oglądaliśmy filmy François Truffauta, Felliniego, Charliego Chaplina, Woody’ego Allena i innych – a na życzenie Steve’a także filmy o Bobie Dylanie, Johnie Lennonie, Lennym Brusie i Woodym Guthriem. Steve romantyk szczególnie lubił film Truffauta Jules i Jim oraz Komediantów Marcela Carné. Chociaż fascynowały mnie struktury tych filmów, chyba nie potrafiłam w pełni pojąć ich głębi. Oba opowiadały o wyniszczającej utracie miłości, czego po prostu nie rozumiałam. Dopiero dużo później, kiedy w 1988 roku obejrzałam Zagadkę Kaspera Hausera, po raz pierwszy dotarł do mnie dramat emocjonalnego wypalenia. Tego dnia, opuszczając kino, czułam się, jakbym brnęła po dnie oceanu. A więc tak to wtedy odbierał – pomyślałam. Niestety wielokrotnie zdarzało się, że w pełni pojmowałam przeżycia i emocje Steve’a dopiero po dłuższym czasie. Pewnego wieczoru dane mi było zaobserwować, do jakiego stopnia kino może wpłynąć na nastrój Steve’a. Poszliśmy w San Jose do kina Camera One na film dokumentalny o Dylanie, Don’t Look Back, z 1967 roku. Pamiętam, że w pewnym momencie przeniosłam wzrok z ekranu na Steve’a, bo emanowała z niego tak silna energia, jakby całe jego ciało było naelektryzowane. Film porównywał Dylana z innym współczesnym piosenkarzem folkowym, Donovanem. Steve całkowicie identyfikował się z wyższością artystyczną i sukcesem Dylana i widziałam, jak mu zależy, żeby znaleźć się po zwycięskiej stronie tej rywalizacji. Aż dech mi zaparło, gdy zobaczyłam jego wściekłą, mroczną minę, wyrażającą bezlitosną pogardę dla „gorszego talentu” Donovana.

Książkę można kupić w salonach i serwisie internetowym Empiku w cenie 31,49 zł.