Polskie wydanie książki „Nadgryzione Jabłko”, autorstwa Chrisann Brennan - partnerki i matki pierwszego dziecka Steve'a Jobsa - od dziś jest już dostępne w całym kraju w salonach Empik. W Polsce pozycja ta ukazała się nakładem wydawnictwa Kompania Mediowa.

Strona 2 z 3

ROZDZIAŁ 2 ABSOLUTNY AUTORYTET

Przez pierwsze sześć tygodni nasza przyjaźń funkcjonowała prawie wyłącznie w nastoletnim wymiarze naszego świata: liceum, wieczorem kino, mecze bejsbolowe na murawie gimnazjum w Cupertino. Nie od razu jednak przedstawiliśmy się nawzajem swoim rodzicom. Paula i Clarę Jobsów poznałam w pewne sobotnie przedpołudnie. Malowali właśnie sypialnię siostry Steve’a, Patty; w zamęcie towarzyszącym prezentacji zauważyłam najpiękniejszy odcień żółci, jaki kiedykolwiek widziałam. Kolor mnie zaskoczył i próbowałam zgadnąć, kim mogą być ludzie, który go wybrali. Gorączkowo myślałam: nikt z całej mojej bliższej i dalszej rodziny nigdy nie użył takiej czy choćby podobnej barwy. Jej ciepła miękkość mnie oszołomiła, ale też wywołała inne, trudniejsze do pojęcia wrażenia – poczucie braku czegoś i rozczarowania własną rodziną. Szybko jednak zrozumiałam, że ta niezwykła barwa stanowiła wyjątek. Wszystko inne w domu Jobsów było przewidywalne i niewyszukane: beżowa kanapa, duży brązowy fotel z podnóżkiem, stół jadalny i niski stolik z jasnego drewna. W salonie królował duży telewizor, nad którym wisiała półka zawierająca cały księgozbiór rodziny – piętnaście książek (w tym Księgę Hioba) – oraz szkolne zdjęcia Steve’a i jego siostry Patty. Portret Steve’a ukazywał pulchnego piątoklasistę mrużącego jedno oko. Miał słodką, łobuzerską buzię, ale dość nieprzeniknioną minę. Po salonie walały się torby cukierków, a w kuchni, rodem z lat czterdziestych, można było znaleźć tanie galaretki owocowe. Na podjeździe stała przyczepa z łodzią (Steve i Patty lubili narty wodne), a po domu i ogrodzie swobodnie kicał królik, co niepomiernie mnie zdziwiło. Zerkając do sypialni rodziców Steve’a, dostrzegłam dwa łóżka. Spali osobno, jak telewizyjne pary z lat pięćdziesiątych. Nie było tu miejsca na romantyczność. Dom wypełniały przedmioty wybrane z myślą o użyteczności, nie o walorach estetycznych. Tak wyobrażałabym sobie raczej dom czyichś dziadków. Paul Jobs był szczupłym mężczyzną, miał około metra osiemdziesięciu wzrostu. Strzygł się na jeża, co było w tamtych czasach dość rzadkie, nawet wśród ojców – nosiło się raczej bokobrody. Miał wodniste szare oczy, a pod wydatnymi kośćmi policzkowymi biegły podłużne bruzdy. Łatwo się denerwował i nierzadko to okazywał, a wtedy piskliwym głosem powtarzał, że komuś „da w zęby”. Przypominał porywczego marynarza Popeye’a z kreskówek, a kiedy po raz pierwszy usłyszałam wyrażenie „dać w zęby”, rozejrzałam się, czy powinnam zachichotać. Był jednak śmiertelnie poważny. Paul był dla Steve’a bardzo surowym ojcem i często narzekał, że syn niczego nie umie zrobić jak należy. Pamiętam przede wszystkim, że Steve musiał znosić ciężar jego bezustannego niezadowolenia. Wiele lat później inna dziewczyna Steve’a, Tina Redse, powiedziała mi, że według niej Paula Jobsa w dzieciństwie bito; choć nie wiem, czy to prawda, jego zachowanie wydawało się to potwierdzać. Steve reagował na słowa ojca smutnym uśmiechem i nieskończoną cierpliwością. Jestem przekonana, że miał w sobie całe pokłady empatii, a według mnie bardzo empatyczni ludzie mogą któregoś dnia stać się okrutni, tak jak było w przypadku Steve’a. Zawsze odnosiłam wrażenie, że wyborami życiowymi Steve’a częściowo kierowała potrzeba naprawienia krzywd, jakie wyrządzono Paulowi. Niewykluczone, że głęboka empatia Steve’a zużyła się lub popsuła w reakcji na zachowania Paula. Niełatwo było obcować z Paulem Jobsem. Pomijając jego „dawanie w zęby”, pierwszego dnia naszej znajomości wciąż powtarzał, że „pięknym jest czyniący piękno”. Nie rozumiałam, o co mu chodzi, ale ponieważ był ojcem mojego nowego chłopaka i chciałam być miła (i ponieważ Steve mi nie pomagał), bardzo uprzejmie odpowiadałam: „Aha”. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że Paul odnosi te słowa do mnie i że uważa mnie za problem. Pamiętam, że przy innej okazji żachnął się na lenistwo nauczycieli, którym nie powinno się płacić za wakacje. Uprzejmie wyraziłam odmienne zdanie, ale w ciągu następnego kwadransa czterokrotnie powtórzył swoją opinię. Tym razem również Steve mi nie pomógł. Zastanawiałam się wówczas, czy może Paul sądzi, że chcę zostać nauczycielką. Paul był pomysłowym człowiekiem. Przerobił swój podwójny garaż na dobrze wyposażony warsztat, pełen narzędzi i maszyn. Znalazło się tam miejsce na stół roboczy oraz sprzęty domowe i wakacyjne. Na dużej tablicy zawiesił setki narzędzi – niektórych nigdy wcześniej nie widziałam – i każde z nich obrysował czarnym flamastrem, żeby wiedzieć, gdzie je odwiesić po użyciu. Aż miło było patrzyć na tak dobrze zorganizowany warsztat z mnóstwem interesujących przedmiotów. Nie wiem, czym Paul zajmował się zawodowo, ale warsztat był miejscem jego drugiej pracy i źródłem dochodów. W weekendy remontował stare modele amerykańskich samochodów, które kupował przez ogłoszenia prasowe i odsprzedawał z pewnym zyskiem. Często widywałam go, jak pochylał się nad silnikiem albo leżał pod wozem czy też zamiatał i spłukiwał podjazd, w kombinezonie roboczym, z zatłuszczoną czerwoną szmatką w tylnej kieszeni. Był skupiony, nigdy nie przestawał pracować, często się denerwował i głośno wyrażał niezadowolenie – chyba że coś pochłaniało jego uwagę. Pewne czasopismo biznesowe kiedyś napisało, że Paul Jobs „sprzedawał używane samochody”, ale to zupełnie nie odpowiada prawdzie. Naprawianie samochodów było dla niego hobby i służbą publiczną. Naprawdę znał się na rzeczy i zależało mu, by dobrze wykonywać swoją pracę. Swój pierwszy samochód kupiłam od Paula, za dwieście pięćdziesiąt dolarów – był to czterodrzwiowy chevy. Drugi zresztą też nabyłam od niego i za każdym razem bardzo dokładnie wyjaśniał mi wszystkie tajniki nowego auta. Wcześnie nauczyłam się nie brać go zbyt serio. Miałam wrażenie, że jego agresywne zachowanie wynika z głębokiego poczucia bezsilności. Zawsze go ceniłam. Zresztą nie mogłam sobie wyobrazić innego podejścia – koniec końców był ojcem Steve’a. Clara Jobs wydawała mi się zarazem młodzieńcza i dojrzała. Wyglądała na osobę rozsądną, miała nieśmiałe, urocze spojrzenie i ciepły głos. Paliła papierosy, podobnie jak wiele kobiet z jej pokolenia. Miała lekko oliwkową cerę, kasztanowe włosy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe i szeroki uśmiech. Choć Steve nie był jej biologicznym dzieckiem, byli do siebie bardzo podobni. Gdy kiedyś napomknęłam o tym Clarze, oblała się rumieńcem. Wiele lat później poznałam biologiczną matkę Steve’a, Joanne Simpson, i zauważyłam, że miały z Clarą podobny typ urody: wydatne kości policzkowe, smagła cera, brązowe oczy. Całymi latami Clara mówiła Steve’owi, że jego biologiczna matka była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie ona i Paul kiedykolwiek widzieli. Steve wielokrotnie i zdecydowanie powtarzał mi, że jego matka jest piękna. Jej nieobecność pozwoliła mu wycyzelować i udoskonalić ideał jej niedoścignionej urody. Gdy o niej opowiadał, serce nabrzmiewało mi litością. Nie dlatego, że trzeba się było nad Steve’em litować, ale dlatego, że z tak wielu nieujawnianych powodów głęboko przejmował się brakiem informacji o swoim pochodzeniu. Trochę dziwiło mnie, że Steve przywiązuje tak dużą wagę do wyglądu. Pokazał mi kiedyś profesjonalne zdjęcie Clary z młodości. Tak się tym entuzjazmował, że zaczęłam się zastanawiać, czy może Clara opowiadała mu o urodzie jego matki nie tylko po to, by wyjaśnić mu, skąd pochodzi, ale też dlatego, że widziała, jak wiele znaczą dla niego uroda i szyk. Niedługo po tym, jak poznałam państwa Jobsów, stałam w ich salonie, czekając na Steve’a, gdy wtem do pokoju weszła Clara. Bez specjalnego wprowadzenia oznajmiła mi, że wraz z Paulem adoptowali Steve’a, gdy był noworodkiem, ale zaraz potem jego biologiczna matka zwróciła się do sądu, by oddano go innej rodzinie. Uważała, że oni nie odpowiadają profilowi, jakiego życzyła sobie dla syna. Zresztą początkowo wybrała dla swojego dziecka inną parę – katolicką, wykształconą i zamożną. W ostatniej chwili jednak tamci się wycofali, bo chcieli dziewczynkę. W ten sposób Steve dostał się Jobsom, a Jobsowie dostali się Steve’owi. Nie było to wcale łatwe. Musieli sądownie bić się o swojego synka, bo jego biologiczna matka postanowiła, że chce go powierzyć innej rodzinie – niektórzy powiedzieliby: lepszej. – Przez pierwszych sześć miesięcy za bardzo się bałam, by go pokochać – wyznała Clara. – Bałam się, że mi go odbiorą. Nawet jak już wygraliśmy w sądzie, Steve był tak trudnym dzieckiem, że kiedy miał dwa lata, czułam, iż popełniliśmy błąd. Chciałam go oddać. Szeroko otwierała oczy, zwierzając mi się z ciężkich doświadczeń rodzinnych. Widziałam, że obarcza się odpowiedzialnością i czuje się winna, ale to nie wszystko. Wracając teraz do tego momentu, zastanawiam się, czy tylko wyjaśniała mi sytuację, czy może próbowała mnie ostrzec. Poznałam Clarę, będąc bardzo młoda – ona chyba nie zdawała sobie sprawy, jak młoda. Ze zrozumieniem kiwałam głową, żeby ją pocieszyć i podkreślić, że doceniam jej zaufanie, a jednocześnie czułam się zakłopotana, bo wiedziałam, że nie umiem odpowiedzieć na dylematy dorosłych. Do tej pory spotkałam Clarę najwyżej trzy razy. Była matką mojego nowego chłopaka, a w czasach, gdy większość młodych ludzi nie ufała dorosłym, jej wyznanie wydawało mi się naprawdę dziwaczne. Ogarnął mnie smutek, czułam się niekompetentna. Pamiętam, że wlepiłam wzrok w podłogę, zastanawiając się, czy teraz go kochają. Steve w zamyśleniu pokiwał głową, gdy powtórzyłam mu słowa jego matki. Powiedział, że sprawa się rozstrzygnęła, gdy jego rodzice prawnie zobowiązali się wysłać go na studia. Kiedy poznałam Steve’a, był już przyjęty do Reed College, więc tę klauzulę spełnili. Steve kilkakrotnie to powtarzał: „Zamknąłem oczy i wodziłem palcem po książce z nazwami wszystkich uczelni. Kiedy otworzyłem oczy, mój palec wskazywał na Reed College. W ten sposób dokonałem wyboru”. Steve powiedział mi, że w podstawówce dzieciaki dokuczały mu, ponieważ był adoptowany. „Co się stało? Mama cię nie kochała?” – pytały. Opowiadał mi to jakieś dziesięć lat po fakcie, a jednak z goryczą krzywił usta. Prześladowanie w szkole było tak dotkliwe, że któregoś dnia po powrocie do domu oświadczył rodzicom, że więcej nie będzie tego znosić. Nie wróci do tej podstawówki. Zawsze wiedział, co jest dla niego dobre. W tej kwestii był dla siebie absolutnym autorytetem. Przypuszczam, że Paul i Clara zdawali sobie z tego sprawę i postanowili chronić syna: przenieśli się do Los Altos, czyli innego rejonu szkolnego. Zawsze byłam pod wrażeniem, że Jobsowie naprawdę się przeprowadzili, żeby ochronić Steve’a. W tych czasach większość znanych mi rodziców po prostu powiedziałaby dziecku, by walczyło i „odwinęło się”. Paradoksalnie jednak ta ich reakcja nie wystarczyła, bo dorosły Steve sam stosował wielce wyrafinowane sposoby emocjonalnego i psychologicznego prześladowania. Imponowało mi, że rodzice Steve’a pozwalają mu być sobą i starają się go szanować. Miał zapędy poetyckie i sporą intuicję. Często mówił rzeczy, które wydawały się zupełnie oderwane od rzeczywistości. Zawsze uderzało mnie, jak ci pracowici ludzie z klasy robotniczej, którzy mieli może zdrowy rozsądek, ale też posiadali tak niewiele książek, pozwalali mu na całkowitą inność, a nawet niezwykłość. To było tak jak z kremowożółtą farbą w pokoju Patty. Mimo że Paulowi i Clarze brakowało wykształcenia, cechowało ich pewne wyrafinowanie. A kiedy Steve’owi zbierało się na wywody, wszyscy brali głębszy oddech, spuszczali wzrok i dyskretnie się oddalali, niczym tancerze reagujący na nowy układ taneczny. W tych wczesnych latach nie zdawałam sobie dobrze sprawy, do jakiego stopnia te podskórne lęki i niepokoje go kształtowały. Ale napięcie wciąż istniało, jak w naciągniętym łuku. Kiedy jednak Steve wypuszczał już strzałę… fiuuu! Odkrywał nowe, cudowne światy, a ja wraz z nim. Inspiracja zawsze stanowi reakcję na brak czegoś. Proces twórczy to wypełnianie luki. Właśnie dlatego na przykład Picasso przestał malować gitary, gdy już sobie jedną sprawił. Steve nieustannie mnie zaskakiwał. Pewnego dnia wygłosił uwagę, która pozwoliła mi ujrzeć mężczyznę kryjącego się w dziecku – oraz dziecko ukryte w mężczyźnie. Powiedział coś o bombardowaniu komunistów i ukazało mi to swoistą zimnowojenną mentalność. Byłam wówczas idealistką, przekonaną, że wszyscy pragną pokoju i że love is all you need, jak śpiewali Beatlesi. Uważałam, że antagonizujące komentarze o relacjach amerykańsko-sowieckich są medialnym spiskiem, mającym na celu podtrzymanie bezmyślnie nacjonalistycznych poglądów obywateli. Odrzucałam nacjonalizm, bo sądziłam, że nasze młode pokolenie powinno szukać bardziej postępowych odpowiedzi na współczesne problemy. Słowa Steve’a zaskoczyły mnie nieprzyjemnie i uświadomiły mi, że ma on tradycyjne poglądy polityczne. Tak naprawdę zimna wojna stanowiła część również mojego życia, choć może mniej zdawałam sobie z tego sprawę. Mój ojciec pracował w Sylvanii, firmie, która sporo produkowała na potrzeby Departamentu Obrony. Miał do czynienia z poufnymi informacjami (posiadał kilka certyfikatów bezpieczeństwa), więc po prostu nie mówiło się u nas w domu o polityce czy amerykańskich działaniach za granicą, nawet jeśli to właśnie one zapewniały nam dostatnie życie. Ilekroć przeprowadzaliśmy się do innego stanu, władze przepytywały wszystkich naszych sąsiadów, żeby ojciec mógł zachować swoje certyfikaty bezpieczeństwa lub uzyskać nowe. Byłam zupełnie nieświadoma wpływu tego wszystkiego na moje życie, niemniej uznałam, że uwaga Steve’a o zimnej wojnie jest naiwna. Jednak to właśnie tę jego chłopięcość kochałam. Przepadałam za jego sposobem myślenia i jego wygłupami. Jako siedemnastolatek naśladował roboty z lat pięćdziesiątych, wybuchając śmiechem niczym niesforny dzieciak, a następnie przeobrażając się w sztywną, metalową istotę, reagującą na rozkazy wyimaginowanego ośrodka kontroli. Z wyciągniętym rękami, jak Frankenstein, szedł przed siebie, szurając raz jedną, raz drugą nogą i monotonnie powtarzając komendy. Któregoś dnia z kolei wbiegł do kuchni, zdjął słuchawkę telefoniczną z widełek, nacisnął klawisz z kratką i oznajmił, że właśnie wysadził świat w powietrze. Steve bywał bardzo dziecinnie nastawiony do świata, ale potrafił też dać wyraz zupełnie dorosłej goryczy – na przykład opowiadając mi, jak odkrył, że Święty Mikołaj nie istnieje: „Byłem wściekły, że mnie okłamywali”. Mówił mi to kilkakrotnie i za każdym razem widziałam, że nadal jest zły z powodu tamtego poniżenia. Dziecięca wrażliwość dla Steve’a nie oznaczała wiary w zaczarowane opowieści, lecz dotyczyła chęci zrozumienia faktów i rzeczywistości. To również nas różniło, bo ja uwielbiałam bajki. Za to wszystko go kochałam.

Książkę można kupić w salonach i serwisie internetowym Empiku w cenie 31,49 zł.