Polskie wydanie książki „Nadgryzione Jabłko”, autorstwa Chrisann Brennan - partnerki i matki pierwszego dziecka Steve'a Jobsa - od dziś jest już dostępne w całym kraju w salonach Empik. W Polsce pozycja ta ukazała się nakładem wydawnictwa Kompania Mediowa.

Strona 1 z 3

Chrisann Brennan była dziewczyną Jobsa już od czasów szkoły średniej, a więc od 1972 roku, ale ich relacje od początku były bardzo skomplikowane, aż do rozstania pod koniec lat 70. Brennan była nie tylko matką jego pierwszej córki - Lisy Brennan-Jobs, po której swoją nazwę zyskał komputer LISA - ale i baczną obserwatorką tego, jak przez te lata zmieniał się sam Steve.

Nagryzione Jabłko - wspomnienia Chrisann Brennan

Swoje wspomnienia w wersji angielskiej Brennan wydała nieco ponad pięć lat temu. Ostatecznie, już od dzisiaj mogą się z nimi zapoznać także polscy czytelnicy i fani Apple. Za tłumaczenie tekstu odpowiadają Wanda i Barbara Gadomskie.

Książkę można kupić w salonach i serwisie internetowym Empiku w cenie 31,49 zł.

Poniżej zamieszczamy fragmenty polskiego wydania „Nagryzionego Jabłka”:

Chrisann Brennan

NADGRYZIONE JABŁKO. STEVE JOBS I JA - WSPOMNIENIA

Przekład Barbara Gadomska i Wanda Gadomska Copyright for Polish edition © Kompania Mediowa, 2019

(…) W połowie kwietnia, ponad miesiąc od naszej pierwszej rozmowy, postanowiliśmy spotkać się u niego w domu, żeby spędzić więcej czasu we dwoje. Powiedział, że jego rodzice pracują i że będziemy mieli cały dom dla siebie. Przyznałam, że fajnie byłoby dla odmiany zobaczyć się w cztery oczy i za dnia. Ponieważ wychodził ze szkoły o pierwszej, a ja kończyłam o wpół do czwartej, narysował mi mapkę, jak dotrzeć do jego domu przy Crist Drive, dwa i pół kilometra od szkoły. Kiedy stanęłam przed wejściem, Steve pomachał do mnie z okna sypialni, żebym weszła do środka. Pamiętam swoje rozczarowanie, że nie pofatygował się, by otworzyć mi drzwi. Tego dnia nie było żadnych wielkich dżentelmeńskich gestów. Przypuszczam, że był tak zdenerwowany, iż postanowił udawać nonszalancję. Może nawet zaaranżował całą scenę, chcąc wyglądać na zblazowanego. Weszłam i skierowałam się do jego sypialni. Pokój Steve’a był mały i surowy, jak w koszarach, wszystko proste i schludne: wąskie łóżko, regał z ciemnego drewna, komoda, niewielkie biurko pod oknem wychodzącym na ogródek przed domem. Na biurku stała ogromna jaskrawoczerwona maszyna do pisania IBM Selectric. Byłam pod wrażeniem, że Steve posiada taką technologiczną nowinkę. Pamiętam wyraźnie jego dłonie na tej klawiaturze. Miał piękne, spokojne, mądre dłonie o smukłych palcach. Kiedy pisał, maszyna wystukiwała każdą literę z siłą i tempem, które zupełnie nie pasowały do jego lekkich ruchów. Dłonie Steve’a były stworzone do technologii. Od samego początku działały w naturalnej, bezpretensjonalnej i cudownej symbiozie z maszynami. Jeśli nie liczyć maszyny do pisania, sypialnia Steve’a przypominała inne znane mi z dzieciństwa pokoje chłopców, zwłaszcza pod względem kolorystycznym: zgaszone beże, brązy, oliwkowa zieleń, ostre rudości i czerwienie. Nie lubiłam tych barw, ale czułam się dobrze w tym pokoju, bo był świetlisty, wydawał się jasny i uporządkowany. Takie samo wrażenie robił sam Steve i bardzo mi się to podobało. Ponad rok później pokazał mi swoją szafę po całodniowych porządkach. Panował w niej zachwycający ład. Była mała, ale głęboka i wszystko zostało ułożone z myślą o jak najlepszym wykorzystaniu przestrzeni. Ubrania schludnie wisiały z przodu, plecak, namiot i reszta sprzętu turystycznego zwisały z haków w głębi. Buty stały na podłodze, kasety leżały równiutko w pudełkach, a książki i inne rzeczy na górnej półce. Gestykulując niby prezenter telewizyjny, Steve powiedział: „No popatrz sama!”. Nigdy wcześniej nie widziałam go tak dumnego ze sprzątania. Mnie nie zaimponował, ale sam aż promieniał. Można bez przesady uznać, że był to dowód jego zmysłu estetycznego – a może nawet zapowiedź jego showmańskich upodobań. Wyjaśnił mi z uśmiechem, że wyrzuca wszystko, co: a) nie jest mu potrzebne, b) kosztowało mniej niż dwadzieścia pięć dolarów. Najwyraźniej dwadzieścia pięć dolarów było wartością progową – nie miało sensu trzymanie czegoś zajmującego miejsce, jeśli w razie potrzeby mógł to dokupić za taką samą lub mniejszą kwotę. Dogłębnie to przemyślał, rozważając (bieżące i przyszłe) koszty, organizację i przydatność. Ta dziecinna zabawa wskazywała, jaką logiką będzie się później kierować, tworząc komputery. Gdy tamtego dnia weszłam do sypialni, Steve siedział na podłodze, opierając się o ramę łóżka. Na uszach miał wielkie miękkie słuchawki podłączone do wysokiego na metr magnetofonu szpulowego. Oboje czuliśmy się niepewnie i niemrawo rozmawialiśmy o jego kolekcji pirackich nagrań z koncertów Boba Dylana. Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, jakie to ważne. Nigdy nie słyszałam o bootlegach, myślałam, że wiążą się z alkoholem w czasach prohibicji, choć kojarzyłam, że mają coś wspólnego ze szmuglem. Oto przed niewinną dziewczyną otwierało się okno na świat delikatnego chłopaka. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy tamtego wiosennego popołudnia. Przypominam sobie tylko, że usiłowaliśmy przezwyciężyć niezręczność sytuacji, aby lepiej się poznać, zrozumieć, kim jesteśmy razem, co może się zdarzyć. Ekscytacja wisiała w powietrzu. Skoro zaprosił mnie do siebie, skoro przyjęłam zaproszenie, wiedzieliśmy chyba oboje, że oto otwiera się przed nami coś nowego, że rodzi się miłość. Kiedy w połowie maja Mark skończył pracę nad filmem, prawie wszyscy uczestnicy cotygodniowych sesji stawili się na pożegnalnej imprezie. Zorganizowaliśmy w środku nocy proszoną kolację na dziedzińcu, który stanowił centralny punkt naszego szkolnego życia. Niczym postacie od Felliniego banda błyskotliwych, radosnych istot, odzianych w długie suknie i smokingi (Steve znalazł nawet cylinder), przybyła po raz ostatni nacieszyć się nocną wolnością, jeść, bawić się i wznosić toasty przy długim, oświetlonym świecami stole. Akompaniament kwartetu i stroboskopowe światło tworzyły wrażenie, jakbyśmy grali w jakimś eleganckim niemym filmie. Tej wiosny Steve i ja poznawaliśmy się coraz lepiej przy okazji kręcenia filmu i podczas sobotnich rozgrywek bejsbolowych. Nie był gadatliwy, ale miał błyskotliwe poczucie humoru i naprawdę umiał mnie rozbawić. Okazał się jednak nieśmiały – do tego stopnia, że nie mógł zdobyć się na odwagę, by mnie pocałować. Jego nieporadne przymiarki tak mnie żenowały, że w końcu to ja jego pocałowałam. Byliśmy już dłuższy czas parą, gdy Steve oświadczył mi, że jestem jego „North Country Girl” z piosenki Dylana: prawdziwą miłością, szarganą wichurą, poznaną, zanim doszedł do sławy i pieniędzy. Już wówczas umieścił mnie w swoim planie życiowym, inspirowanym Bobem Dylanem. Nie rozumiałam wtedy, że z góry określił moją rolę w scenariuszu, który sam pisał. Byłam drobnej budowy i niska – niespełna metr sześćdziesiąt wzrostu. Miałam długie jasnobrązowe włosy, które słońce rozjaśniało na złoto, wysokie czoło i nieco pociągłą twarz o zielonych oczach oraz smukłe ekspresyjne dłonie. Jestem dyslektyczką, więc nieco odstawałam od normy; byłam kreatywna i namiętnie rozwiązywałam problemy, choć często w sposób mało konwencjonalny. Sądzę, że Steve wyczuł, że mam inteligentny umysł i zmysłową świadomość otaczającego mnie świata. A co ja dostrzegłam w Stevie? Kiedy tylko go zobaczyłam, od razu wiedziałam, że jest geniuszem, bo dostrzegłam w jego oczach niezwykły, świetlisty blask. Z czasem zrozumiałam też, że ma wyjątkową intuicję i jest ponad wiek dojrzały: stara dusza przepełniona wiedzą. Miał ciemnobrązowe włosy i alabastrową cerę, skórę zarazem nadwrażliwą i grubą – po latach zdałam sobie sprawę, że te cechy dobrze oddają też jego osobowość. Lekko seplenił, a nietypowy prosty zgryz nadawał jego bliskowschodnim wargom i nosowi szczególny wyraz. Miał szelmowski uśmiech, jak pirat ukrywający skarb. Pociągał mnie emanujący z niego smutek. Jednocześnie trzymał się prosto, sprawiając wrażenie, że wrodzona skromność i siła pozwalają mu iść przez świat, pozostając sobą. Od samego początku podziwiałam tę jego cechę. Wiem, że niektórym trudno będzie uwierzyć w tę skromność, ale było to jak sól w czekoladzie – kontrastowy dodatek pozwalający docenić prawdziwy smak. Wszystko to składało się na niepokorną, błyskotliwą, niekonwencjonalną, niezręczną, zabawną i tajemniczą osobowość. Byłam w nim zakochana po uszy. Różniliśmy się pod wieloma względami. Ja byłam uduchowiona i zmysłowa, podczas gdy on kierował się logiką i intuicją. Wyznawaliśmy jednak te same twórcze wartości i oboje uwielbialiśmy eksperymentować. Chcieliśmy odkryć, jak pokonywać wszelkie przeszkody. Była to potrzeba silniejsza od obawy przed popełnieniem błędu. Żadnemu z nas nie zależało specjalnie, by mieć rację. Nadal myślę, że byliśmy prawdziwymi yin i yang, choć z czasem obróciło się to przeciwko nam, a nawet okazało się niszczycielskie. Uważałam wówczas Steve’a za mojego przewodnika, bo dostrzegałam w nim intelektualną uczciwość. Był wysoki i miał niewyszukaną, ale pełną elegancji postawę, jaka prawdopodobnie cechowała też Abrahama Lincolna; był skromny, szczery i zabawny, nic nie ukrywał. Borykałam się z trudną sytuacją domową, co uniemożliwiało mi planowanie kolejnych etapów życia, podczas gdy Steve przymierzał się do dorosłości i obmyślał ścieżki, które mają do niej prowadzić. Patrzył na wszelkie zagadnienia z dystansu i katalogował informacje według zasięgu i celu. Posługiwał się skomplikowanymi metaforami i miał bogate życie wewnętrzne. Chciałam lepiej poznać to życie. Pragnąc je zrozumieć, uważnie słuchałam, co opowiadał, by pojąć jego wizję świata. Myślę, że on z dokładnie takim samym zainteresowaniem i radością odkrywał świat przez pryzmat moich impulsów, doznań i przeżyć artystycznych. Steve posługiwał się słowami, które brzmiały dla mnie dziwnie i niezrozumiale. Często mówił, że jest „szalbierzem” albo tajemniczo powtarzał, że coś będzie trwać „przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy”, albo że jest „trzydzieści dziewięć minut po”. Poza tym wielokrotnie głosił, że „Głupiec jest najwyższą kartą”, nawiązując do archetypu, bo Głupiec – w tarocie oznaczony numerem zero – to zarazem wszystko i nic. Czysty potencjał. Steve stawiał się w tej pierwszoplanowej roli i łobuzersko puszczał do mnie oko; był Głupcem, wędrującym do granic znanego świata i, chcąc nie chcąc, ponoszącym tego konsekwencje. Rzeczywiście należał do tych odważnych szaleńców, którzy od wczesnych lat wiedzą, że mają coś do osiągnięcia w świecie. Ale jednocześnie ponuro ostrzegał, że jest „Chłoptasiem Nicdobrego” z Pod Mlecznym Lasem Dylana Thomasa – co za każdym razem mnie zastanawiało. Twierdził wreszcie, że żyje „na pożyczonym czasie”. Nigdy nie rozumiałam, co ma na myśli, ale nachylałam głowę, jakbym słuchała wewnętrznym uchem, i próbowałam sklecić z tego jakąś całość. I mnie, i Steve’a dotknęły zawirowania lat sześćdziesiątych, które obudziły w nas głęboką nieufność wobec konwencji i nieograniczoną wiarę w cudowne możliwości, jakie się przed nami otwierały. Cokolwiek miało się dalej wydarzyć, razem przeżywaliśmy wspaniały nastoletni okres poszukiwań i zdobywania wiedzy. Atmosfera i wspólne wartości zachęcały nas, a nawet popychały do eksperymentowania. Można by nas nazwać wizjonerami, choć wtedy nigdy bym nie skojarzyła tego słowa z nieopanowaną potrzebą wykraczania poza to, co znane. To była po prostu oczywistość.

Książkę można kupić w salonach i serwisie internetowym Empiku w cenie 31,49 zł.