Podróż w czasie
Powiem wprost – to był cudowny rok. Wiadomo, że w każdym są chwile lepsze i gorsze, ale nie, nie – ten miniony był zaje*isty! Najważniejsze, czego mnie nauczył, to pozytywne myślenie, nawet wtedy, gdy wszystko się wali, gdy ma się ochotę schować się do mysiej dziury i zaryglować się serem. Mam na co dzień powyżej dziurek w nosie ludzi twierdzących, że kiedyś było lepiej, że żyło się spokojniej, że muzyka była lepsza, jedzenie zdrowsze, a gadżety, tfu, sprzęt elektroniczny służył nam dziesięciolecia.
Bez odpowiedzi pozostawiam kwestię, czy służył nam dłużej, bo faktycznie był dobry jakościowo, czy może dlatego, że nie było niczego nowego wartego zainteresowania i wprowadzania zmian, albo wszystko było tak drogie, że kupowało się coś na lata i dbało się o to za wszelką cenę.
Wzdychało się do walkmana, klocków Lego z Peweksu czy też do bluzy znalezionej w niemieckim katalogu Quelle. Wszystkiego było mniej i wszystko działo się wolniej. Wolniej na te czasy, w których teraz żyjemy. Wolniej i mniej, ale czy lepiej? Myślę, że nigdy tego nie porównamy i nie stwierdzimy jednoznacznie, ponieważ ludzie, którzy przeżyli w tamtych czasach swoje najlepsze lata, powiedzmy to sobie szczerze, nie są nazbyt obiektywni, przejawiając skądinąd bardzo ludzką zdolność do wypierania z pamięci gorszych momentów napotkanych w życiu. Wspominając lata 80. i 90., odnoszę wrażenie, że przez długie lata pralka była jedna i ta sama przez dekady, podobnie jak samochód, telewizor, magnetofon, meble i większość domowego AGD. Zanim cokolwiek mogło odejść na zasłużony odpoczynek, musiało na niego ciężko zapracować. Nie było taryfy ulgowej, rachunki, karty gwarancyjne i kwity z napraw trzymało się w specjalnych teczkach i wracało do nich z niemal regularną częstotliwością, tak długo, aż głowa rodziny, tracąc za n-tym razem cierpliwość, uznawała, że „już czas”. Pojawienie się nowego nabytku było w domu wydarzeniem wysokiej rangi, deklarowano otwarcie pokładane w nim oczekiwania, jednocześnie z rozrzewnieniem wspominając wszystkie wesołe i smutne chwile będące udziałem odchodzącego w ostatnią drogę poprzednika. Inaczej niż dziś, jeśli coś się psuło, było naprawiane, mało kto „odpuszczał”, kierując swoją uwagę w stronę „nowszego modelu”. Sam sprzęt jak na tamte czasy był drogi, za to części zamienne były relatywnie tanie. Dzięki temu zdolniejszy pan domu potrafił dać piąte, a może i już siódme życie niechcianemu żelazku, nierzadko przy wątpliwej uciesze pani domu zerkającej nieśmiało w stronę kolorowego folderu z nowościami. Opłacało się, było warto, istniały zakłady i firmy, które z tego żyły. Dziś już niewiele się opłaca naprawiać, ponieważ zazwyczaj jest to cenowo porównywalne do zakupu nowego sprzętu lub wręcz od niego droższe. Czy jednak ten nowy, kolorowy, błyszczący sprzęt daje jakąkolwiek gwarancję uniknięcia problemów z powodów, dla których pozbyliśmy się poprzedniego? Szczerze wątpię, ponieważ owa wymiana nie jest podyktowana racjonalizmem i zimnym rachunkiem zysków oraz strat, tylko najzwyklejszą w świecie chęcią spróbowania czegoś nowego, zastąpienia dobrze znanego nam i przewidywalnego elementu życia codziennego czymś nieznanym, gwarantującym nutkę emocji, nieprzewidywalności, której najzwyczajniej wszyscy w dzisiejszych czasach poszukujemy.
Mimo postępu zauważalnego w miarę upływu lat ludzie w tamtym okresie nadal otaczali się ludźmi. Nawet jeśli dostawało się wieżę stereo, zapraszało się znajomych z kasetami, by w ich towarzystwie poczuć brzmienie nowych głośników i podenerwować nieco sąsiadów z góry i dołu. Gdy grało się w gry, robiło się to często z ludźmi wpadającymi ze swoimi komputerami tylko po to, by zbudować na szybko lokalną sieć i siedząc obok siebie przy innych maszynach, wymieniać doświadczenia poprzez rozmowę i wspólnie spędzony czas. Zdjęcia robiło się po to, by włożyć je do rodzinnego albumu i przeglądać wspólnie z innymi przy najróżniejszych okazjach, a nie porzucić w jednym z zapomnianych folderów kolejnego przenośnego dysku, do którego najpewniej nikt nigdy już nie zajrzy. Zatem czy teraz nie jest już fajnie? Żyjemy w czasach, w których świat mamy teoretycznie na wyciągnięcie ręki, łatwiej jest się komunikować, podróżować, pracować, mamy najlepszy w dziejach całej cywilizacji dostęp do książek, muzyki, filmów, mediów, nasze dzieci uczą się programować, ćwiczymy formę z coraz bardziej wymyślnym sprzętem do pomiaru kroków, tętna, spalonych kalorii, nasze auta same parkują, potrafiąc ocalić życie dziecku wbiegającemu przed maskę, a wkrótce zostaniemy już tylko pasażerami, powierzając im rolę szoferów, nawigatorów i osobistych asystentów. Dzielimy się z bliskimi, jak i nieznajomymi całym naszym życiem. Często te wirtualne znajomości zmieniają się w bardzo rzeczywiste, czasem dzieje się to dla nas z korzyścią, a czasem byłoby lepiej, by te nowe kontakty nigdy się nie pojawiły. Pozwalamy wejść do naszej codzienności kompletnie obcym ludziom, dajemy im swoje przyzwolenie, błogosławieństwo i zachętę do udziału w naszych chwilach, które dzięki nim postrzegamy jako ciekawsze. Widzimy ładne, choć mocno przefiltrowane zdjęcia, „artystyczne” palce u nóg, awangardową głowę w lampie, surrealistyczne odbicie twarzy w lustrze, krople modernizmu w wodzie, błysk art deco w szkle. W pewnym momencie nam samym „odbija” i zaczynamy myśleć, że naprawdę poznajemy osobę stojącą za tymi ujęciami, a nie tylko jej wirtualną perspektywę. Tracimy z horyzontu fakt, że w tych precyzyjnie wyreżyserowanych dawkach alter ego kryje się nierealna kreacja, a nie żywy człowiek ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami. Coraz trudniej jest nam oprzeć się wrażeniu, że ten ktoś musi być ciekawy, skoro tak inaczej postrzega świat, zatem po krótkiej rozmowie pod jednym z takich zdjęć i kilku luźnych komentarzach podrzuconych od niechcenia dla podtrzymania relacji przechodzimy na private i bam! Od tej pory zatapiamy się w wirtualnym świecie z ludźmi, których kompletnie nie znamy, łapiąc się na tym, że w nim sami jesteśmy lepsi w kontaktach, bardziej kolorowi, atrakcyjniejsi, odjazdowi, pewni siebie, żyjemy bardziej i mocniej. Zupełnie jakby coś się gdzieś popsuło, a my zamiast to naprawić, sięgamy po nowe.
A ten porzucony tak ochoczo świat rzeczywisty, co z nim? Jest wciąż obok nas, możemy go przytulić, dotknąć, powąchać, doświadczyć. Niby jest, ale jakby go nie było, cofa się w czasie do lat 80. i 90. I to nie fizycznie, ale znaczeniowo, jakby był gdzieś daleko, nie dochodzi do nas tak wyraźnie jak wcześniej, ludzie i ich głosy, słowa są w innej „zepsutej” rzeczywistości. Nikt z tej przeszłości nie zrozumie teraźniejszości, życie toczy się dalej, w dwóch równoległych światach, a my paradoksalnie pozostajemy częścią każdego z nich. Żyjemy, ale nie jesteśmy, problemy dnia codziennego spływają po nas jak po kaczce, radości nie cieszą, nawet najlepsza kawa nie smakuje, chyba że sfotografowana i wysłana odpowiedniej osobie. Tylko ta osoba zrozumie jej smak, zapach, kolor i wszystkie odcienie naszego wirtualnego i, o zgrozo, rzeczywistego istnienia. Na spacery nie chodzi się już z nudziarzami tkwiącymi mentalnie 20-30 lat za nami, przy stole czytamy, zamiast słuchać i mówić, w łóżku robi się tłok, a w głowie miejsce schadzek. Takie życie może trwać tydzień, miesiąc, rok, niekiedy stając się wiecznością. Ludzie „z lat 80.” odbierają nas jako odmieńca, pukają do nas, machają, krzyczą, biją, walczą, bo pamiętają, jacy byliśmy przed tym wirtualnym zatonięciem. Kiedy jeszcze chcieliśmy i potrafiliśmy godzinami naprawiać stary sprzęt i szwankujące relacje międzyludzkie. Dla nas teraz to już bez znaczenia. Nie rozumieją, co mówimy, bo mówimy z sensem tylko dla samych siebie. Bredzimy i znikamy w kolejnych słowach do ludzi, którzy udają, że nas znają. Przy nich nadal strzelamy z łuku konno, drugą ręką popijając herbatkę, podczas gdy przy tych realnych ledwo potrafimy włączyć ekspres do kawy. Jesteśmy superbohaterami w świecie, który istnieje tylko w naszej głowie. Czy zatem to nowe, które miało zastąpić stare, jest naprawdę tak idealne? Wiecie, co jest z tego wszystkiego najgorsze? Przebudzenie, czasem bardzo powolne, boli…, niby wciąż słyszymy tych najbliższych walczących uparcie o nas, mimo że wciąż jesteśmy tak daleko i tak blisko jednocześnie. Ciągle łapiemy się na tym, by nie opuszczać tego wygodnego, wysprzątanego i wytapetowanego własnymi prawdziwymi kłamstwami świata, aż w końcu się z niego wynurzamy i okazuje się, że w najgorszym wypadku nie ma już dla kogo. Nieużywany sprzęt naprawił i przejął ktoś inny. Nowy po testach nie spełnił oczekiwań. Zero w rachunku zysków i strat. Należę do osób, które z definicji nie robią postanowień noworocznych, planują tu i teraz, przeliczając swoje możliwości na czas, w którym dadzą radę osiągnąć coś dla siebie i innych. Nie, nie jestem wszystkowiedząca, uczę się cały czas fotografii, poznaję nadal Apple Watcha, uczę się być dobrą mamą, czerpię doświadczenie z mniejszych i większych błędów, które zbieram, ale nie kolekcjonuję, uczę się ich nie powtarzać, ale ich nie roztrząsam. Wyciągam wnioski z tego, co mnie otacza i zapominam, bo czasem nie warto pamiętać. Ten rok nauczył mnie też, że nie warto tracić czasu na ludzi, którzy nie rozumieją i nie chcą poznać naszych pasji ani zamiłowań, nie są w stanie cieszyć się zaletami i wybaczać wad. Dlatego zawsze będę się starać twardo stać na ziemi i patrzeć przed siebie, bez zatracania siebie i najbliższych w nierealnym świecie wirtualnych awatarów. A lata 80. i 90. odwiedzę, jeśli tylko będzie to kiedykolwiek możliwe, chociażby żeby popatrzeć na chłopaków z fryzurą „na strażaka”, spróbować zrozumieć, jak ludzie dawali radę z dwoma kanałami telewizji, no i może jeszcze przyjrzeć się paru innym sprawom. Póki co jednak zostaję tu, w roku 2018, ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Ponieważ jakie by one nie były, czuję, że mogę i powinnam przeżyć go tylko raz. Raz, ale dobrze, z ludźmi, którzy są razem ze mną tu i teraz. I tego również (oczywiście oprócz nowych doświadczeń, satysfakcji z życia, najnowszego i najlepszego sprzętu oraz gadżetów, gadżetów i jeszcze raz gadżetów) życzę Wam z całego serca w nowym roku.