Smartfony dla zdrowia
Wielokrotnie, zarówno na łamach MyApple, jak i w podcaście MacGadka, śmiałem się z fitnessowych funkcji Apple Watcha i iPhone’a.
„Po co to komu?!” wielokrotnie powtarzałem. Przecież żeby zrobić porządny trening, w ogóle nie jest potrzebny żaden sprzęt do pomiaru. Ale wiadomo jak to jest - gdy ktoś trenuje jakikolwiek sport, to po pierwsze chce mieć wszystko zarchiwizowane dla własnej satysfakcji, a po drugie z czasem zaczyna to być potrzebne do tego, aby móc robić postępy.
Analiza własnych treningów i zawodów często pozwala eliminować błędy, korygować plan treningowy, a w konsekwencji być lepszym. Poza tym przejrzenie, nawet po latach, zapisu tego, jak biegło się maraton, daje potężnego motywacyjnego kopa i powoduje, że jednak w tę ciemną zimną noc wychodzi się na trening. Ale gdy ktoś podchodzi do treningów choć trochę serio, to nagle się okazuje, że trenowanie ze smartfonem czy też z Apple Watchem (lub dowolnym innym smart zegarkiem) zaczyna być co najmniej kłopotliwe. Argumentów przeciwko trenowaniu ze smartfonem jako urządzeniem do pomiaru naszych osiągnięć sportowych jest przynajmniej kilka.
Smartfon to delikatna zabawka
Smartfony nie są wodoodporne. Zabranie telefonu na wieczorną przebieżkę, gdy akurat rzęsiście leje, niesie ryzyko awarii telefonu. Z tego samego powodu ciężko sobie wyobrazić zabranie go na rowerową przejażdżkę w nieco gorszych warunkach pogodowych. O wyjściu na basen z telefonem już w ogóle nie ma mowy. I tak trzeba będzie zostawić go w szatni. A może wchodzi w grę bieg narciarski? Telefon ukryty w kieszeni ubrania będzie po kilku godzinach treningu bardzo zapocony i zaparowany. Z tym także wiąże się wysokie ryzyko uszkodzenia sprzętu.
Drugi argument jest taki, że noszenie ze sobą smartfona na treningu nie jest wygodne. Są oczywiście specjalne pokrowce, mocowane np. na ramieniu lub na kierownicy roweru, ale wygoda takiego rozwiązania jest co najmniej dyskusyjna. Nieco łatwiej trenuje się w zimie, gdy ma się na sobie długie spodnie, bluzę i kurtkę i zawsze mamy do dyspozycji jakąś kieszeń. Ale w lecie? Majtający się w kieszonce spodenek tak gigantyczny telefon jak np. iPhone 6 Plus potrafi być prawdziwą udręką.
Smartfony są dosyć delikatne. Nie jest to pancerny sprzęt. To delikatne elektroniczne gadżety, wręcz mini komputery, za pomocą których wykonujemy coraz bardziej zaawansowane zadania, a nie profesjonalny sprzęt do treningu. Nie są więc odporne np. na uderzenia. Ewentualny upadek na rowerze z iPhone’em przymocowanym do kierownicy bardzo łatwo może zakończyć się zniszczeniem telefonu - zbiciem szybki lub wygięciem sprzętu.
Smartfony krótko pracują na baterii. Co prawda z tym problemem producenci najnowszych urządzeń radzą sobie coraz lepiej, ale wciąż trudno tu mówić o czasach trzymania na baterii niezbędnych do przeprowadzenia bardzo długiego treningu rowerowego czy np. jakiegoś długiego biegu. Należy pamiętać, że podczas aktywności sportowej cały czas jest włączona rejestracja sygnału GPS, co bardzo skraca czas pracy na baterii. Swój pierwszy maraton, dwa lata temu, biegłem z iPhone’em 4s w kieszeni. Na starcie był on naładowany w 100%. Na mecie, po niespełna 4 godzinach wysiłku, podczas którego miałem uruchomionego RunKeepera, telefon miał zaledwie 27% naładowania baterii. Ekran był cały czas wyłączony, a telefon rejestrował jedynie sygnał GPS. I to wystarczyło, aby prawie wyczerpać energię w baterii. Gdybym był w słabszej formie, bateria mogłaby nie wytrzymać całego maratonu. A są przecież różnorakie zawody sportowe, które kończy się np. po kilkunastu godzinach. Z takim zadaniem poradzą sobie profesjonalne zegarki sportowe. Smartfony nie.
Żebyśmy się dobrze rozumieli. Nie jestem krytykiem wykorzystywania smartfonów jako urządzeń pomiarowych do uprawiania sportu. Wręcz przeciwnie, jestem entuzjastą, co zaraz postaram się wykazać. Chodzi mi o to, że po przekroczeniu pewnego poziomu sportowego iPhone i ewentualnie połączony z nim w parę Apple Watch stają się jedynie kolorowymi zabawkami, które w czasie treningu warto zostawić w domu.
Dla kogo więc smartfon z zainstalowanym Endomondo lub RunKeeperem będzie odpowiedni? Dla wszystkich pozostałych osób, czyli dla tych, którzy nie traktują z nabożeństwem swoich wieczornych treningów i nie przygotowują się do zawodów typu triathlonowe zawody IRONMAN czy maraton. Jeśli ktoś biega raz na dwa tygodnie po kilka kilometrów, niech zainstaluje sobie na telefonie jakąś aplikację do śledzenia aktywności typu RunKeeper, Endomondo, Strava czy Nike plus i niech idzie pobiegać. Prawda jest również taka, że osób takich jest zdecydowana większość. W porównaniu z nimi, tych „profesjonalistów”, którzy nieco bardziej serio podchodzą do swoich treningów i chcą je rejestrować za pomocą profesjonalnego sprzętu, jest bardzo, bardzo mało.
Bieganie społecznościowe
Teraz najważniejsza rzecz. iPhone i kolejne smartfony, które po nim powstały, zrobiły mnóstwo dobrej roboty dla ogólnie pojętej aktywności fizycznej całych społeczeństw. Moda na bieganie nie wzięła się znikąd. Kiedyś, przed erą smartfonów, biegacz w środku nocy, na zimnie i w deszczu, był całkowicie sam. Posiadał jakiś z dzisiejszego punktu widzenia niezwykle prymitywny zegarek sportowy, który mógł co najwyżej próbować potem synchronizować z jakimś topornym programem zainstalowanym na komputerze. Wszystko działo się offline. Zapisane treningi spoczywały w komputerze ciężko trenującego zawodnika. Jeżeli ktoś miał trenera, to musiał mu taki trening posłać mailem. Jeżeli zawodnikowi wyszedł jakiś wyjątkowo udany trening czy zawody sportowe, to mógł się takim wynikiem co najwyżej pochwalić żonie. Albo nikomu. Bo przecież te wspomniane profesjonalne zegarki jeszcze kilka lat temu były prawdziwą rzadkością.
Czasy się jednak zmieniły. Wraz z nastaniem ery „wszystkomających” smartfonów z iPhone’em na czele użytkownicy dostali możliwość dzielenia się swoimi osiągnięciami z całym światem już sekundę po zakończeniu treningu czy zawodów. Teraz, po wieczornym bieganiu, jeszcze nie zdążymy wejść do klatki schodowej, a już możemy kliknąć w RunKeperze przycisk ze znaczkiem Facebooka lub Twittera. Endomondo umożliwia automatyczną publikację naszych osiągnięć w serwisach społecznościowych. A co potem? To co zawsze, czyli lajki, komentarze, udostępnienia i wieczna chwała po pobiciu jakiegoś osobistego rekordu w biegu na 10 km. Nic tak nie motywuje jak dobre słowo znajomych, którzy skomentują wpis z naszą aktywnością. Nic też tak nie motywuje jak to, gdy widzimy, że nasi znajomi właśnie wrócili z treningu. Skoro im się chciało, to ja też się zbiorę!
Wśród użytkowników Apple Watcha nastała moda na „domykanie kręgów”. W ciągu dnia użytkownik „musi” spalić aktywnie określoną liczbę kalorii, stać odpowiednią ilość czasu, aż w końcu poświęcić czas na trening. Jeśli tego nie zrobi, to potem w historii jego aktywności taki niedomknięty krąg będzie niepotrzebnie drażnił jego zmysły. Czy byłoby to możliwe wcześniej, przed „erą Apple Watcha”? Oczywiście, że nie. Czy to ma cokolwiek wspólnego z profesjonalnym uprawianiem sportu? Absolutnie nic. Ale czy to źle? Skądże znowu. Jeżeli taka motywacja - domknięcie kręgu aktywności - spowoduje, że wysiądziesz z tramwaju dwa przystanki wcześniej i przejdziesz je na piechotę, to znaczy, że spełniła swoją rolę! O to właśnie chodzi. Mało kto zostanie profesjonalnym sportowcem, mało kto zostanie nawet bardziej zaawansowanym amatorem, ale ruszać się, a przez to być zdrowszym, może niemal każdy. Jeżeli smartfony i smart zegarki mogą nam w tym pomóc i w ten sposób znajdziemy motywację, aby „ruszyć tyłek” sprzed telewizora czy komputera, to bardzo dobrze! W tym przypadku cel uświęca środki.