Dyskretny urok polaroidów
Na łamach magazynu MyApple pięknie dla Was o fotografii mobilnej pisze Kinga Zielińska. Czasem jednak obszary tematyczne łączą się, zazębiają i przenikają. Szczególnie teraz, w środku sezonu urlopowego, gdy możemy poświęcić więcej czasu temu, co lubimy i co nas interesuje. Nadarza się więc okazja, by wymienić poglądy. Albo inaczej: przedstawić swój punkt widzenia. Bo skoro wszyscy w redakcji używamy iPhone'ów, a kilkoro z nas robi zdjęcia, energia tego tematu niejako wisi w powietrzu i czeka, by się do niej podłączyć.
Strona 1 z 2
Kolekcjonujemy wspomnienia. Złe odsuwamy na bok, i choć niechętnie do nich wracamy, staramy się przekształcić je w mądrość i doświadczenie. Dobre zaś pielęgnujemy w pamięci. Mamy różne sposoby, by wspomnienia ożywiać, pobudzać, odświeżać. Zbieramy listy, pamiątki, bibeloty. Prowadzimy dzienniki. I robimy zdjęcia.
Jeszcze niedawno fotografowanie miało otoczkę tajemnicy i smak niepewności. Trzeba było odczekać chwilę, by dostać do ręki wywołaną kliszę i przygotowane odbitki. Ich oglądanie dawało radość, ale często też przynosiło odrobinkę rozczarowania. Oj, to był taki fajny moment, ale zdjęcie nie wyszło. A teraz, tutaj, później nie można go zrobić jeszcze raz, inaczej, lepiej.
Do Polski nigdy w pełni nie dotarła moda na aparaty Polaroida, pozwalające na niemal natychmiastowe uzyskanie fotografii, naświetlające obrazki z pominięciem kliszy, bezpośrednio na specjalnych papierkach. Aparat wysuwał je z charakterystycznym brzęczeniem, wystarczyło złapać za narożnik i przyglądać się z uwagą, jak stopniowo pojawiają się detale i nabierają konturów, kolorów, wyrazistości. Po pięciu minutach zdjęcie gotowe. A ten proces wpatrywania się z wypiekami na twarzy w papierek był niemal magiczny, niepowtarzalny. Niczym rodzinny, przyjacielski, miłosny rytuał. Stawał się nieodłączną częścią wspomnienia, jak same fotografie na charakterystycznych papierkach z ramką. Polaroidach. Nie wiem, co zdecydowało o „kultowości” polaroidowej fotografii. Czy ramki, czy specyficzne barwy i niska rozdzielczość. Czy też owa błyskawiczność. Krótki, niby taki sam, ale zawsze niepowtarzalny i właściwy tylko dla danego przeżycia proces machania papierkiem, by prędzej pojawił się na nim obrazek (wierzono, że machanie ma taki wpływ; nie ma).
Cokolwiek było tym decydującym składnikiem, spowodowało, że polaroidy stały się zapiskami z życia czynionymi „na gorąco”. Bez ciężaru odpowiedzialności za drogi sprzęt, negatyw i czas konieczny, by zdjęcie prawidłowo naświetlić, a potem uzyskać dobrą odbitkę. Polaroid poprzez błyskawiczność i niski koszt fotografowania pozwalał na celowanie obiektywem gdzie bądź. Nawet najbardziej banalne ujęcie stawało się elementem magii wspomnienia, dokumentem przeżycia. Przedłużało trwającą chwilę o ten króciutki moment wyłaniania się polaroidowego obrazka.