Każdego roku po prezentacji nowych smartfonów Apple zastanawiam się nad tym, kto w tej firmie odpowiedzialny jest za strategię nazywania kolejnych wersji tego kultowego przecież produktu. Od początku, a właściwie od drugiego modelu, który pojawił się na rynku latem 2008 roku, nazewnictwo tych urządzeń było moim zdaniem totalnie chaotyczne i nie w stylu Apple.

Ideałem był ten pierwszy iPhone - po prostu iPhone. Później zaczęła się jazda bez trzymanki. Drugi iPhone miał w nazwie 3G, co oczywiście oznaczało wsparcie dla sieci 3G, choć niektórzy - nie wiem czemu - odczytywali „G” jako generację i nazywali pierwszego iPhone'a 2G... Faktycznie jednak drugi w historii iPhone był iPhone'em z trójką w nazwie. Dalej było tylko gorzej. Trzeci iPhone miał co prawda trójkę w nazwie, bo nazywał się 3Gs albo 3GS. Z tym „S” też jest problem od samego początku - czy jest to małe „s”, czy może duże „S”, ale użyto tutaj po prostu litery mniejszej wielkości?

Oczywiście Apple tłumaczyło, że modele z „S” w nazwie to tylko niejako ulepszone urządzenia sprzed roku, na co wskazywało zachowanie tego samego designu. Odpowiedzcie sobie jednak sami, kto z Was czekał na iPhone'a 4s czy 5s, jak na po prostu nieznacznie ulepszony smartfon sprzed roku? Osobiście nie znam nikogo takiego. Zawsze był to nowy iPhone, co więcej – niektóre modele S wprowadzały naprawdę ważne nowości poza jedynie lepszym i szybszym procesorem. Najlepszym przykładem może tu być choćby iPhone 5s, w którym pojawił się czytnik linii papilarnych Touch ID, 64-bitowy procesor oraz kooprocesor M1, pozwalający na rejestrowanie aktywności. Zmiany były raz większe, raz mniejsze, ale zawsze był to po prostu nowy telefon. W ubiegłym roku Apple nie tylko użyło „S” w nazwie, ale także - żeby jeszcze bardziej skomplikować nazewnictwo – wypuściło model z „R” w nazwie.

Oznaczenia literowe to jedno, osobnym problemem jest oznaczenie numeryczne, które już dawno nie ma nic wspólnego z faktycznym kolejnym modelem czy generacją urządzeń. Tylko Apple wie, jak naprawdę to liczyć. Właściwie wszystkie iPhone'y, poza pierwszym i czwartym (iPhone 4), miały numerację niezgodną ze stanem faktycznym. W przypadku obecnych modeli - 11 - zależy to od tego, jak liczy się wszystkie poprzednie urządzenia (osobno albo w ramach danej generacji). Są więc one albo dziesiątą (jeśli liczyć iPhone'a SE jako rozwojowy model iPhone'a 5 i 5s), jedenastą (traktując SE jako osobną generację) albo czternastą (nie licząc iPhone'a 5c jako osobnego modelu) generacją tych urządzeń.

Ten bałagan pokazuje pewien szerszy problem z nazewnictwem urządzeń Apple już od czasu wprowadzenia na rynek iPoda, którego różne wersje też zmieniały nazwy w dziwny sposób. Problem ten dotyczy całego spektrum urządzeń tej firmy. Mamy obecnie dwie niespójne ze sobą nomenklatury: starą z „i” w nazwie, która rozpoczęła się wraz z pojawieniem się pierwszego iMaca, i nową (choć tak naprawdę też już starą), zapoczątkowaną kilkanaście lat temu wraz z premierą pierwszego Apple TV. Mamy więc takie nazwy jak iPhone, iPad, iMac czy iPod oraz Apple Watch, Apple TV, Apple Pencil, Apple Pay, Apple Music i Apple Arcade.

Ta sytuacja jest nie do rozwiązania i obie nomenklatury będą jeszcze długo istniały równolegle, wciąż tworząc pewien zamęt. Zauważa to nawet legendarny twórca reklam Apple Ken Segall, według którego czas już na pozbycie się z nazwy iPhone'a tego „i”. Tylko że jest to niemożliwe. iPhone jest niezależnym bytem, jest wciąż – i będzie jeszcze przez lata - koniem pociągowym. Każdy zna iPhone'a i tak użytkownicy będą to urządzenie nazywać, nawet gdyby firma zdecydowała się zmienić nazwę na Apple Phone, co ani nie wygląda dobrze, ani tym bardziej nie wymawia się łatwiej. Porzucając „i” w nazwie iPhone, musiałaby to samo zrobić z innymi produktami. Jak nazwałaby iMaca i co z iPadem? Apple Pad? Nie, to zadanie niewykonalne.

Na pewno jednak Apple mogłoby wreszcie zrobić porządek z nazwami. Obecne nazewnictwo nawet mi się podoba. 11, 11 Pro i 11 Pro Max. Nie jest to może ideał, ale wiadomo, że są trzy modele w jednej generacji, z czego dwa są bardziej dopakowane względem podstawowego modelu, a z nich jeden jest większy. Oczywiście już niektórzy dziennikarze, blogerzy, a także użytkownicy wylewają wiadra pomyj na nazwę „Pro”, i mają trochę racji. To, czy urządzenie jest pro, czy nie, zależy tak naprawdę tylko od jego użytkownika, ale moim zdaniem to dobrze, że Apple jakoś odróżniło model podstawowy od bardziej rozbudowanego. Pytanie tylko, czy za rok zobaczymy iPhone'a 12, 12 Pro i 12 Pro Max, czy może komuś w Apple znowu przyjdzie do głowy zmiana nomenklatury?

Warto też pamiętać, że bałagan w nazewnictwie iPhone'a to tak naprawdę scheda po Stevie Jobsie, a nie wina Tima Cooka.

Artykuł ukazał się pierwotnie w MyApple Magazynie nr 7/2019

Pobierz MyApple Magazyn nr 7/2019