Serwisy społecznościowe zdominowały obecną sieć. Dla wielu internet kończy się na Facebooku i Twitterze, co właściciele i administratorzy tych serwisów skrzętnie wykorzystują lub próbują wykorzystać dla swoich korzyści. W przypadku tego pierwszego czasem odnoszę wrażenie, że my, użytkownicy, jesteśmy tylko swego rodzaju zwierzętami hodowlanymi (żeby nie użyć bardziej dosadnego słowa), które doi się nie z mleka, ale danych osobowych i karmi się je specjalnie sprofilowaną paszą złożoną z reklamowej papki. W ostatnich latach okazało się, że spece od karmienia użytkowników Facebooka do tej papki w umiejętny sposób dorzucali odpowiednie przekazy polityczne.

Twitter przez wiele lat był dla mnie serwisem zupełnie innym. Przede wszystkim - o czym już wielokrotnie pisałem na łamach MyApple - był budowany przez społeczność zapaleńców, choć od początku był własnością prywatną. Prosty i bezpośredni sposób komunikacji zachęcał właśnie do wymiany zdań, szybkich dyskusji. Deweloperzy budowali kolejne aplikacje z nowymi funkcjami, które później przyswajał sam Twitter. Problemem Twittera od początku było jednak to, że jego kierownictwo nie wiedziało za bardzo, jak zarabiać na nim pieniądze - inwestorzy, którzy włożyli swoje fundusze, chcieli i wciąż chcą wyjąć z tego serwisu odpowiednio więcej. Twitter musiał więc zacząć zarabiać na reklamach. Myślę, że społeczność, która tak naprawdę stworzyła ten serwis, z powodzeniem by się do tego dostosowała.

Twitter jednak zapragnął być Facebookiem. Ostatnie ograniczenia w API czynią w dużym stopniu bezużytecznymi wiele aplikacji, których twórcy przez lata tworzyli właściwie ten serwis społecznościowy (autorzy niektórych już zakończyli ich rozwój i usunęli je ze sklepów). Nie można już w Tweetbocie i innych programach podglądać aktywności (choć funkcja ta dostępna jest w mobilnej aplikacji Twittera), nie ma streamingu na żywo tweetów (bez czego jeszcze można się obejść). Jestem przekonany, że niebawem Twitter tak ograniczy swoje API, by ostatecznie zabić wszystkie zewnętrzne aplikacje. Oczywiście kierownictwo tłumaczy, że z tych funkcji, które zostały ubite, korzystała zaledwie garstka użytkowników. Gdyby w istocie była to garstka, to Twitter mógłby zamknąć się na te zewnętrzne programy już kilka lat temu. Najwyraźniej wciąż stanowią oni sporą grupę, choć z pewnością są w mniejszości. Problemem jest to, że ludzie, którzy tworzyli społeczność Twittera pięć lub więcej lat temu, nie są już targetem. Sam internet jest już czymś zupełnie innym i — jak pisałem — dla wielu ogranicza się właściwie do Facebooka, Twittera czy Instagramu, gdzie liczy się liczba followersów (czym lubią się chwalić czasem niektórzy blogerzy i politycy). Dla zapaleńców, ludzi kreatywnych, którzy jednocześnie nie myślą tylko o lansie, zaczyna brakować w internecie miejsca. Tak przynajmniej wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka. Nawet ja, który na Twitterze czułem się przez lata bardzo dobrze, jakiś czas temu zacząłem myśleć o przeprowadzce w jakieś bardziej neutralne i wolne miejsce w sieci, gdzie użytkownicy nie są tylko wspomnianymi już zwierzętami hodowlanymi.

Szukałem oczywiście miejsca podobnego do Twittera, w którym będę czuć się niemal jak w moim internetowym domu, gdzie znajdę podobne funkcje, wiadomości itp. Okazuje się, że jest takie miejsce w tej społecznościowej galaktyce, jaką jest obecna sieć. Jeśli Facebook, Instagram, Twitter to centrum tejże galaktyki, to miejsce, o którym mowa, to jej zdecydowane rubieże. Przypomina mi to trochę Gwiezdne Wojny, gdzie na rubieżach tamtej odległej galaktyki kryli się rebelianci, ludzie wolni, ale także wszelkiej maści przemytnicy i przestępcy.

To właśnie na tychże rubieżach społecznościowego internetu funkcjonuje Mastodon. I choć przypomina on Twittera, to nie jest on po prostu serwisem społecznościowym w takim rozumieniu jak Twitter czy Facebook. Mastodon to jedynie silnik oraz dedykowane mu i wciąż tworzone aplikacje do jego obsługi. Ten silnik można postawić na własnym serwisie i stworzyć jego nową instancję, będącą niezależnym serwisem społecznościowym podobnym do Twittera właśnie. To trochę jak z Wordpressem, czyli silnikiem blogowym, który można sobie zainstalować na serwerze i zacząć publikować na nim własne treści.

Instancje Mastodona skupiają się zwykle wokół wybranych tematów, np. technologii, języka itp. Są także instancje bardziej ogólne np. mastodon.social, na której mnie znajdziecie. Każda z tych instancji to taki alternatywny Twitter właśnie.

No tak, ale skoro każdy może sobie stworzyć instancję, a więc takiego alternatywnego Twittera, to którą z nich wybrać i na której są nasi znajomi? Co gorsza, niektóre z nich mogą być puste. Przyznaję, że mi także trudno było to początkowo ogarnąć i nawet zraziłem się przez chwilę do Mastodona. Instancje niczym planety w świecie SF mogą tworzyć federacje. Dzięki temu użytkownik zarejestrowany w jednej instancji może śledzić - tak jak na Twitterze - użytkowników zarejestrowanych na innych instancjach (planetach). Oczywiście nie oznacza to, że wszystkie instancje należą do takiej ogólnej federacji. Są takie, które do niej nie należą albo tworzą własne, mniejsze. Często o tym, która instancja należy lub nie do danej federacji, decyduje obowiązujący w niej regulamin i polityka dotycząca moderacji. Wiele z dużych federacji i instancji blokuje mowę nienawiści, treści skrajnie prawicowe czy wręcz neofaszystowskie, inne na nie zezwalają. Do wyboru, do koloru, jak to w świecie SF na rubieżach galaktyki bywa.

Każda instancja to swego rodzaju planeta, ma więc swoją lokalną listę czasu (Local timeline). To początkowo dla emigranta z Twittera może być trudne do zrozumienia. Można na niej zobaczyć wszystkie wiadomości (toots, czyli trąbienia - mastodon to przecież odmiana mamuta, który jak każdy słoniowaty posiada trąbę) wysłane przez użytkowników zarejestrowanych w danej instancji. W przypadku tych większych, na których zarejestrowane są tysiące lub dziesiątki tysięcy użytkowników, zwykle są one nie do użytku. W przypadku mniejszych, tematycznych instancji są one swoistą agorą, klubem dyskusyjnym. Nie musimy śledzić wszystkich użytkowników z danej tematycznej instancji, wystarczy zaglądać na jej lokalną listę czasu, gdzie raczej na pewno znajdziemy wiadomości (toots), które nas interesują.

Oczywiście istnieje dobrze znana z Twittera prywatna linia czasu, na której pojawiają się wiadomości tylko od użytkowników, których obserwujemy.

Ze względu na niezależność tych instancji, nawet tych należących do danej federacji, użytkownik opisywany jest w Mastodonie nie tylko za pomocą nicka, ale także instancji. To implikuje też coś, co z pewnością nie spodoba się emigrantom z Twittera — każda instancja może mieć swojego użytkownika o danym pseudonimie (nicku). I tak mackozer@mastodon.social i mackozer@mastodon.technology to dwa osobne konta (oba oczywiści należą do mnie). Mastodon często porównywany jest także do serwisów pocztowych - niezależnie, czy nasze konto pocztowe to Gmail, Outlook, Yahoo, czy to utrzymywane we własnej domenie, to i tak możemy się ze sobą komunikować. Także tutaj konta mackozer na Gmailu czy na Yahoo to dwa zupełnie różne byty.

Trudno jest więc na rubieżach galaktyki zbudować sobie konto z bardzo unikalnym nickiem i idącą w dziesiątki tysięcy grupą śledzących osób (followersów). Na pewno warto zarejestrować swoje konta pod swoim nickiem na kilku instancjach, które nas interesują. Nie ma co jednak próbować robić tego na wszystkich. Instancji są setki, jak nie tysiące. To oczywiście rodzi pewien problem, ktoś może się pod nas podszywać, rejestrując konto na innej instancji, której administratorzy dość luźno traktują takie zachowania. To są niestety blaski i cienie rubieży społecznościowego internetu.

Oczywiście istnieje dobrze znana z Twittera prywatna linia czasu, na której pojawiają się wiadomości tylko od użytkowników, których obserwujemy. Muszę przyznać, że na mojej zaczyna się już sporo dziać.

Jest także widok z powiadomieniami o podbiciu lub polubieniu danej wiadomości oraz z tymi, w których nas wspomniano lub odpowiedziano nam publicznie. Mastodon oferuje większy wybór, jeśli chodzi o zasięg wysyłanych wiadomości. Mogą być one publiczne - widoczne dla każdego i dostępne na lokalnej linii czasu danej instancji, nielistowane - publiczne, ale niewidoczne na lokalnej linii czasu, prywatne - widoczne tylko dla osób, które śledzą ich autora (odpowiednik prywatnych kont na Twitterze) oraz skierowane bezpośrednio do danego użytkownika i widoczne tylko dla niego (direct message). Wiadomości w Mastodon oferują jednak znacznie więcej. Można dodawać do nich ostrzeżenie o treści - np. jeśli publikujemy jakieś kontrowersyjne materiały lub zdjęcia.

Mastodon oferuje także inne dobrze znane użytkownikom Twittera funkcje, jak blokowanie czy wyciszanie wybranych użytkowników oraz możliwość tworzenia list tematycznych.

Interesujące jest także to, że cały projekt wraz z tymi głównymi, jak i innymi instancjami utrzymywany jest z datków użytkowników. Nie jest to firma, nie ma tutaj specjalnej strategii rozwoju. Każda instancja to inny administrator i własna strategia jej finansowania, zwykle oparta o różnego rodzaju formy patronatu. Są jednak takie instancje, do których dostęp mają użytkownicy opłacający rodzaj abonamentu. Spotkałem się też z próbą podpięcia przez niektórych administratorów koparek wykorzystujących moc komputerów użytkowników, ale próby te wzbudzały i na pewno wzbudzać będą w przyszłości liczne kontrowersje.

Mastodon nie analizuje też swoich użytkowników. Nie ma tam trackerów, reklam czy podpiętej analityki ruchu, jak ma to miejsce w przypadku Twittera właśnie. Rosnąca liczba użytkowników będzie powodować też wzrost kosztów utrzymania serwerów poszczególnych instancji. Ciekawe, czy crowdfunding do tego wystarczy.

Oczywiście o sukcesie tego projektu decyduje przede wszystkim siła społeczności jego użytkowników. Jeśli potencjalny emigrant z Twittera nie będzie miał z kim rozmawiać i kogo tam obserwować, to dość szybko wróci tam, skąd przyszedł.

Nie zamierzam oczywiście wynosić się z Twittera, wciąż jest tam ogromne grono osób, które mnie obserwują i które ja obserwuję. Moją aktywność w mediach społecznościowych dzielę teraz między centrum i rubieże galaktyki.

Na koniec wspomnę jeszcze o aplikacjach będących klientami Mastodona. Na Maca dostępny jest w Mac App Store tylko jeden taki program. Nazywa się Whalebird i oferuje dostęp do większości funkcji oferowanych przez instancje. Można oczywiście zapisać się do kilku i przełączać między nimi jak w Tweetbocie.

Więcej programów dostępnych jest dla iOS. Ja na co dzień korzystam z Amaroq. Nie jest to Tweetbot, ale radzi sobie całkiem nieźle (choć po cichu liczę na Tweetbota dla Mastodonta, czyli Tootbota). Użytkownicy urządzeń z Androidem też znajdą coś dla siebie (polecam Tusky i Mastalab).

Artykuł ukazał się pierwotnie w MyApple Magazynie nr 2/2018

Pobierz MyApple Magazyn nr 02/2018