W co się drzewiej grało, gdy pracy było mało
Chyba w każdej pracy zdarzają się chwile, gdy nie ma co robić. Wszystkie zaplanowane zadania zostały wykonane, nowych nie ma, a szef gdzieś zniknął. Ewentualnie totalnie nie mamy ochoty robić tego, co do nas należy i nikt nie zagląda nam w ekran komputera. W takich chwilach często zaczynamy się nudzić i czytamy newsy w internecie lub przeglądamy serwisy socjalne. Kiedyś niestety nie miałem takich możliwości, nie z powodu blokad lub wyrabiania „500% normy”, lecz z braku internetu. Jednak i wtedy mieliśmy sposoby na nudę.
Test Drive, czyli jak się pracowało „za komuny”.
Dzięki oblanej z powodu ortografii maturze dane mi było zaznać pracy w kombinacie podczas ostatniego roku panowania „komuny” w Polsce. Było to od 1988 do 1989, kiedy to udało mi się zdać maturę i dostać na studia. Moja praca w kombinacie polegała głównie na robieniu kosztorysów budowlanych za pomocą komputera Elwro 801AT. Był to klon „PeCeta” z procesorem 80286. W domu miałem w tym czasie Atari 800XL z przerobioną stacją dyskietek Atari 1050 „Happy Warp”. Jak wiecie, zawsze lubiłem „kodować” i w pracy również często z nudy pisałem programy w dBase III Plus, którego kurs wraz z kursem obsługi MS-DOS 3.3 zafundował mi kombinat. Zostało mi po tym zamiłowanie do baz danych do dziś. Jednak pewnego dnia zaprzyjaźniony „informatyk” z innego działu przyniósł na dyskietce grę „Test Drive”. Nie była to pierwsza gra, jaka trafiła na dysk twardy (20 MB) „mojego” PeCeta, ale pierwsza, która przykuła moją uwagę.
Ponieważ Elwro 801AT był wyposażony tylko w monochromatycznego „Herculesa”, aby uruchomić grę, musiałem najpierw załadować programowy emulator „cegły”, czyli karty graficznej pracującej w kolorze – CGA. Dalej, zależnie od sytuacji w biurze, wyłączyć w grze odgłosy (i tak bardzo mierne, generowane bzyczkiem) i już mogłem zacząć pokonywać kręte drogi za pomocą Ferrari Testarossa. Jeżeli praca była wykonana, a nie miałem jej nigdy zbyt wiele, to mogłem grać nawet przy kierowniku, a i czasem z kolegą z działu kontroli jakości robiliśmy sobie zawody. Ta gra to była jedyna przewaga (może poza dyskiem twardym) „PeCeta” nad moją „Atarynką”.
Po zdanej maturze nadszedł czas studiów, więc nie miałem jak defraudować czasu mojej pracy opłacanego przez pracodawcę, ale już w 1991, gdy przeniosłem się na studia zaoczne, rozpocząłem często wspominaną przeze mnie pracę na Macintoshach w „Printy Poland”. Początkowo każdą wolną chwilę przeznaczałem na zgłębianie tajników fascynującego świata Apple i systemu „siedmiu cudów” (System 7). Do czasu.
W co się bawić, w co się bawić.
Choć grafika na moim monochromatycznym monitorze podpiętym do Macintosh LC nie zachwycała, a starsze gry często były robione w trybie B&W (tylko czerń i biel), to od razu pojawiła się ogromna przewaga systemu Apple. Tą przewagą była opisywana już w MyApple Magzynie sieć LocalTalk! Przypomnę, że Internet był wówczas zjawiskiem czysto akademickim, a rozwiązania sieciowe do PC były toporne i trudno dostępne. Dzięki sieci, a w firmie było ponad 5 Maców, prymitywna „Battle Mac”, czyli gra w okręty, stawała się niezłą zabawą.
Jednak i tak proste gry, jak „Glider”, czyli symulator samolotu z papieru, potrafiły wciągnąć i trzeba było mocno uważać, aby nie podpaść szefostwu firmy, gdy nagle pojawiało się na zapleczu. Oczywiście były dostępne klasyki, jak klony „Tetrisa”, „Command Missile” czy „Hokej”, ale przy „Shadow of the beast” na mojej Amidze wypadały blado, no może z wyjątkiem „Sim City”.
Jednak były tytuły, które wywarły trwały ślad w mojej pamięci i nie musiałem przeglądać stron z grafikami starych gier, aby sobie o nich przypomnieć. Jednym z takich tytułów był klon nieśmiertelnych „Asteroids” od Atari, czyli „Lunatic Fringe”. Jego zaletą była nie tylko grywalność i ładna grafika, ale również to, że był on dodatkiem do najsłynniejszego chyba w świecie komputerowym wygaszacza ekranu „After Dark”. Tak, to ten od „latających tosterów” i zasługuje on na osobny artykuł. Aby zagrać w „skałki”, aktywowało się wygaszacz ekranu. Gdy chcieliśmy ukryć grę, wystarczyło trącić myszkę łokciem (sterowało się za pomocą klawiszy) i od razy wracaliśmy do naszego środowiska pracy. Rewelacja!
Kolejny tytuł, który wyrył się w mojej pamięci, to seria „Spectre”, „Spectre Supreme” i „Spectre VR”. Łączyła ona prostą, ale bardzo szybką trójwymiarową grafikę z możliwością gry w sieci LocalTalk. Gra polega na sterowaniu czołgiem i zbieraniu flag, w czym przeszkadzają nam inne czołgi. W przypadku gry sieciowej wrogami są inni gracze. Gra we wczesnych latach 90. XX w. bardzo wciągała i dawała sporo radości. Została jakiś czas temu wydana na iOS i szczęśliwie udało mi się ją kupić. Niestety z nieznanych mi powodów jest już niedostępna.
Ostatnią grą, jaką pamiętam z zeszłego wieku, choć już bardziej z grania w domu, a nie w pracy, jest „Marathon”. Była to pierwsza dostępna na Macintoshe gra 3D typu FPS. Nie dość, że pierwsza, to grafiką nawet przewyższała podobne gry dostępne w 1994 roku na inne platformy, a dźwiękiem nokautowała. Pamiętajmy, że typowy PeCet, aby mieć jakieś możliwości dźwiękowe, musiał być wyposażony w drogą kartę muzyczną, a w Mac stereo było standardem już od jakiegoś czasu. Dotąd pamiętam ponurą muzykę i wrzask, z jakim obcy rzucali się na mnie podczas gry. Pisząc te słowa, znów mam ciarki na plecach. Oczywiście można było grać w sieci lokalnej z innymi zawodnikami (do 8) w zespole lub indywidualnie. „Marathon” również trafił na jakiś czas do App Store w wersji dla iOS, niestety nie jest już dostępny, ale na pocieszenie mamy wersję rozwijaną jako projekt społecznościowy alephone.lhowon.org Marathon open source. Działa nawet na becie macOS 10.12 i wygląda identycznie jak na Macintosh LC 630, kiedy pierwszy raz w nią zagrałem.
Mam nadzieję, że nie zachęciłem Was do grania w pracy (chyba że akurat szczęśliwie na tym Wasza praca polega), ale przybliżyłem Wam trochę „Macintoshowe” sposoby rozrywki pod koniec XX w.