Nie snapujesz, nie żyjesz, a może już dawno jesteś trupem?
Zgodnie z filozofią web 2.0 każdy użytkownik sieci mógł nie tylko konsumować treści, ale także je tworzyć. Była to swoista rewolucja, której forpocztę stanowiły blogi, a która mocno zatrzęsła tradycyjnie pojmowanym dziennikarstwem - zawodem elitarnym. Z każdą rewolucją jest tak, że przynosi ze sobą również wiele zła, często więcej niż dobra - i tak moim zdaniem jest w tym przypadku.
Początek był piękny, skostniałe środowisko dziennikarskie stało ponad czytelnikiem, który zwykle swoją opinię mógł wyrazić tylko w gronie rodziny lub bliskich znajomych. Listy do redakcji podlegały zwykle ostrej selekcji. Drukowano ich niewiele, choćby z tego powodu, że nie było na to miejsca - gazety i czasopisma miały przecież ograniczoną objętość. Podobnie rzecz się miała z telewizją. Ta była jeszcze bardziej elitarna, bo ludzie z okienka byli rozpoznawani, stawali się celebrytami.
Blogi były dla dziennikarstwa i tradycyjnych mediów istnym trzęsieniem ziemi, podobnie jak piracka rewolucja serwisów P2P dla zabetonowanego wtedy rynku muzycznego. Telewizja, jako trochę inne medium, początkowo bardziej opierała się tej rewolucji, jednak tylko do czasu eksplozji popularności YouTube'a. Dzisiaj wielu YouTuberów jest większymi celebrytami niż gwiazdy z telewizji. Osobną sprawą jest poziom treści przez nich prezentowanych. Mam wrażenie, że na YouTubie - mając wolny wybór i możliwość oglądania tego, co chcą i wtedy, kiedy chcą - użytkownicy tolerują głupie czy wręcz idiotyczne treści, których nie zaakceptowaliby w telewizji.
Parafrazując słowa pewnej piosenki śpiewanej przez Jerzego Stuhra, pisać, nagrywać, kręcić i udostępniać każdy może, jeden lepiej, a drugi trochę gorzej. To niewątpliwie dobro, jakie przyniosła wspomniana na początku rewolucja web 2.0.
Wraz z eksplozją blogów każdy mógł dzielić się swoimi opiniami i fotografiami. Nie ukrywam, że początkowo blogi kojarzyły mi się tylko z jednorożcami na blogaskach nastolatek, ale bardzo szybko odkryłem potencjał blogosfery, jako w pełni niezależnego i - co ważniejsze - egalitarnego medium (pod warunkiem, że sam bloger będzie chciał być niezależny). Blogerzy znaleźli się tam, gdzie dziennikarzy nie było na co dzień, a gdzie po prostu nie mogło ich być, bo zwyczajnie było ich za mało.
Pamiętam, kiedy w 2006 roku dzięki kilku blogom prowadzonym przez Polaków w Irlandii mogłem przygotować się do wyjazdu do tego kraju. Sam szybko założyłem dwa, z których jeden pisany po angielsku („Ireland from a Polish Persepctive”) stał się głównym źródłem informacji dla irlandzkich mediów na temat Polonii i tego, jak Polacy postrzegają Irlandię. Były to czasy, w których Facebook, Twitter, a także YouTube jako medium komunikacji 2.0 dopiero raczkowały.
Nastała jednak nowa era serwisów typu Snapchat, w której według mnie nie chodzi już tylko o wyrażanie w sieci opinii, dzielenie się z innymi poradami, a po prostu o ekshibicjonizm.
I choć Snapchat nie był pierwszy, bo mekką wszelkiej maści ekshibicjonistów był i wciąż w dużym stopniu jest YouTube, a sama idea jest jeszcze starsza, gdyż narodziła się w klasycznej telewizji (programy typu Big Brother czy Jackass), to właśnie on jest teraz najlepszym dla nich miejscem w sieci, a stosunkowo krótki czas życia publikowanych w nim treści zachęca do jeszcze większego puszczenia hamulców.
Coraz więcej osób wokół mnie ulega tej potrzebie ekshibicjonizmu. Mam wrażenie, że dla coraz większej grupy ludzi istotą ich obecności w sieci jest niemal nieprzerwana publikacja w niej wszystkiego, co robią i co dzieje się wokół nich. Od wrzucenia zdjęcia kanapki czy obiadu na talerzu, fotografii pustego talerza już po spożytym posiłku, obrazków ze spaceru z psem, prowadzenia samochodu, przez wiązanie butów, wybór tego co na siebie włożyć, po rodzinę i znajomych, którzy nie zawsze wiedzą, że są nagrywani. Słowem, przeniesienie niemal całego swojego życia do sieci i podanie tego ciekawskim podglądaczom na tacy.
W moim otoczeniu w tym niebezpiecznym kierunku dryfuje już kilkanaście osób i dodam, że nie są to „gimby”, ale ludzie dorośli. Łapię się już na tym, że stresuje mnie długie przebywanie w ich towarzystwie, bo nie wiem, czy w danej chwili nie jestem nagrywany i czy moje puszczenie bąka, gadanie głupot na zakrapianej alkoholem imprezie nie trafi zaraz do sieci. Mimo dość aktywnej obecności online cenię sobie jednak moją prywatność. W towarzystwie osób korzystających ze Snapchata przestaję czuć się komfortowo.
Przeraża mnie zarówno nasilająca się tendencja takiego sieciowego ekshibicjonizmu w kręgu moich znajomych (ale z własnych obserwacji wiem, że to zjawisko o wiele szersze), jak i to, że są ludzie, którzy te w sumie mało ciekawe treści chcą oglądać. Bo przecież jedni napędzają drugich. Gdyby ci pierwsi nie mieli grona odbiorców, być może dość szybko by się zniechęcili. „Lajki” i „suby” jednak nie sypią się znikąd.
Teraz Snapchat zapowiedział okulary z kamerą, które pozwolą na jeszcze łatwiejsze nagrywanie tego, co dzieje się wokół. To przeraża mnie jeszcze bardziej. Nie, nie to, że zrobił to akurat Snapchat. Prędzej czy później tego typu akcesoria pojawią się masowo na rynku i umożliwią nie tylko nagrywanie, ale i przekazywanie treści na żywo, na Snapchata, Facebooka, Twittera i do innych równie rewolucyjnych serwisów, o których istnieniu jeszcze nie wiemy. Wtedy, czy tego chcemy, czy nie, będziemy niemal bez przerwy znajdować się w oku czyjejś kamery, a nasze zwykłe potknięcie może zaraz trafić do sieci w postaci „śmiesznego filmiku”.
Może się jednak okazać, że użytkownik takich okularów z kamerą, niemal non stop obecny online, nie będzie miał tak naprawdę niczego ciekawego do pokazania, a skupiając się tylko na eksponowaniu swojej powierzchowności, nie zauważy, że gdzieś w środku jest już od dawna martwy.