Jak zmusić Phila Schillera do skoku, czyli o WiFi zwanym AirPort
Pierwszy raz o sieci bezprzewodowej przeczytałem w CRN (Computer Reseller News) na przełomie 1998 i 1999 roku. Była to wtenczas całkowita nowość granicząca z Science Fiction.
Pisano o zaletach sieci bezprzewodowej, jakimi były głównie… uwaga… brak przewodów i - co się z tym wiąże - elastyczność w rozlokowaniu komputerów. Jako wady podawano zasięg, prędkość transmisji ograniczoną do 2 Mb/s i cenę. Standard 802.11b pozwalający na transfer do 11 Mb/s został ustalony dopiero na początku 1999 roku.
Od razu zapragnąłem czegoś takiego, bo od dziecka fascynowała mnie bezprzewodowa komunikacja, co skutkowało elektronicznymi eksperymentami z nadajnikami radiowymi na cewce, kondensatorze i tranzystorze czy innymi prymitywnymi „krótkofalówkami”. Nadmienię, że wtedy, gdy bawiłem się w tworzenie „Elektronicznych zabawek” (tytuł popularnej w latach 80. XX w. książki), na posiadanie krótkofalówki czy innych nadajników, nawet do sterowania modeli, należało mieć państwowe zezwolenie.
Teraz, gdy zacząłem odświeżać informacje do tego artykułu, naszła mnie myśl, że to aż zadziwiające… WiFi powstało w zasadzie tylko 16 lat temu, a żyje już pokolenie ludzi, dla którego brak WiFi jest jedną z najbardziej przerażających rzeczy.
Ale wróćmy do 1999 roku. Oczywiście na marzeniach o sieci bezprzewodowej się skończyło. Miałem wtedy dwa Macintoshe w domu połączone kablem Ethernet przeciągniętym za meblami, a o WiFi (choć nie jestem pewien, czy już takiej nazwy używano) zdążyłem zapomnieć. Ale od czego jest niezawodne Apple, które oczywiście „niczego nie wymyśliło”, a jedynie sprawia, że czyjeś pomysły stają się dostępne, wygodne w użyciu i popularne.
W czerwcu 1999 roku na Macworld Conference & Expo w Nowym Yorku światło dzienne ujrzał przenośny odpowiednik iMaca, czyli iBook, zwany obecnie „muszelką” lub w Polsce częściej „mydelniczką”. Swoje przezwiska zawdzięcza kolorowej i częściowo przeźroczystej obudowie oraz sposobowi zamykania. Nie miał zatrzasków, a w pozycji zamkniętej utrzymywały go ukryte sprężyny. Był też wyposażony w poręczny uchwyt, a obudowa sprawiała wrażenie bardzo odpornej na uszkodzenia i taką też była. Już kilka razy w żartach nazwałem iBooka protoplastą obecnego MacBooka Retina. Łączy je pewna cecha: tylko jeden port USB. Choć iBook szokował formą i przyzwoitymi parametrami, w tym długą pracą na baterii, to nie te aspekty zdecydowały, że przeszedł do historii.
AirPort, czyli bezprzewodowa rewolucja trafiająca pod strzechy.
iBook był pierwszym na świecie masowo dostępnym komputerem z kartą WiFi zwaną przez Apple: AirPort. AirPort był dostępny jako opcja, ale jego cena nie szokowała. Wyglądał jak zwykła karta PCMCIA, lecz nie był zgodny z tym złączem i miał dodatkowe gniazdka na kable antenowe. Anteny były zamocowane już wewnątrz każdego iBooka standardowo. Oczywiście Apple nie zapomniało o własnej stacji bazowej, nazwanej AirPort Base Station. Miała ona formę spłaszczonego stożka i trochę przypominała latający spodek – UFO.
Do legendy przeszedł sposób zaprezentowania bezprzewodowej technologii na konferencji Apple. Otóż Phil Schiller skoczył z dość dużej wysokości (około 4 metry) na przygotowaną matę, trzymając w rękach iBooka, który pobierał pliki z internetu. Możecie ten skok znaleźć w internecie, wpisując frazę np. „Phil Schiller jumping with iBook”. Warto to zobaczyć.
Minął niespełna rok od tej premiery, kiedy w moje progi zawitał pierwszy komputer z AirPort, czyli WiFi. Praktycznie wszystkie nowe modele komputerów Apple od 1999 roku mogły być rozbudowane o kartę AirPort lub miały ją już w standardzie. Moje pierwsze bezprzewodowe połączenie zostało nawiązane pomiędzy iMakiem G3 „slot loading”, który zakupiłem już z zainstalowaną kartą AirPort, oraz PowerBookiem G3, do którego kartę dokupiłem. Stacja bazowa była za droga, ale na szczęście można było przełączyć komputerową kartę AirPort w tryb stacji bazowej lub nawiązywać połączenia „ad hock”.
Pamiętam, jak ze znajomym wychodziliśmy przed blok sprawdzać zasięg AirPort. Choć iMac stał za betonową ścianą, to udawało się utrzymać połączenie nawet 100 metrów od bloku. Należy pamiętać, że komputery miały wtedy zainstalowane dość spore anteny, WiFi 802.11b dzięki mniejszej prędkości transmisji było bardziej odporne na błędy i, co chyba najważniejsze, w okolicy tylko ja jeden miałem WiFi – nikt więc nie zakłócał transmisji.
Rok 2001 to już prawdziwy boom technologii bezprzewodowych. W Polsce panoszył się wtedy Linksys ze swoimi Access Pointami WAP11, a potem słynnymi routerami WRT54g. Nie będzie nadużyciem, jeśli napiszę, że właśnie w znacznej mierze dzięki nim internet w Polsce trafił pod strzechy. Wystarczyło, że jedna osoba w okolicy miała dostęp do internetu SDI (stały 128 Kb/s) lub Neostradę (640 Kb/s), a już (nie bardzo legalnie) całe grono jego znajomych również miało internet, opłacając jedno łącze wspólnie. Podobnie w miejscach, gdzie nie można było zainstalować internetu od monopolisty TPSA ze względu na brak okablowania, WiFi szło z pomocą. Do wspomnianych WRT czy WAP Linksysa podłączało się ogromne anteny, uzyskując zasięg nawet wielokilometrowy. Sam do teraz jako lokalny SPI w ten sposób wnoszę kaganek oświaty… ups… dostarczam internet do kilkudziesięciu posesji zapomnianych przez Orange w mojej wsi. I tak oto „bezprzewodowe” marzenia z dzieciństwa się spełniły.
Za zdjęcia oryginalnej AirPort Base Station dziękuję agencji Mac Studio Reklamy z Wrocławia.