W okowach powiadomień
Przed chwilą usiadłem do komputera. Mam bardzo ważny tekst do napisania. Termin jego oddania mija za trzy godziny. Mam dokładnie przemyślane co chcę i powinienem napisać. Powinno zatem pójść łatwo, szybko i przyjemnie.
Słomiany zapał
Jestem pełen werwy. Przecież najtrudniejszy moment już za mną. Wymyśliłem o czym to ma być. To zawsze przychodzi mi w największych bólach. Sam sobie wówczas wmawiam, że jak już się zmuszę, siądę i zacznę pisać, to potem idzie już jak z płatka. Pracuję wówczas jak zawodowa maszynistka. Ba! Jestem arcymistrzem klawiatury, zaraz będę miał tekst gotowy!
Napisałem tytuł artykułu. Staram się nad nim nie koncentrować, wszakże można go potem zawsze zmienić. Wiem jednak, że w przypadku tytułu, w moim przypadku, zawsze pierwsza myśl jest najlepsza. Nigdy po napisaniu tekstu nie udaje mi się zaproponować czegoś lepszego. To skoro tak jest, to jednak poświęcam na niego nieco więcej czasu. W ten sposób mija pierwsze pięć minut. Ale przynajmniej już mam tytuł.
Zróbmy sobie przerwę na Twittera
Po tak fantastycznym początku jestem wciąż pełen zapału. Przecież świetnie mi poszło z tym tytułem. Tymczasem dostaję powiadomienie z Tweetbota. Ktoś dodał mnie „do wiadomości” pisząc tweeta. A wspomniał o niezwykle ważnej rzeczy czyli o jakimś wyścigu triathlonowym, który odbył się w ostatni weekend. Nie mogę więc nie obejrzeć podlinkowanego filmiku. Prawdę powiedziawszy to mógłbym zrobić to potem, ale przecież mam wciąż mnóstwo czasu na ten artykuł. Nic się nie stanie, jak na chwileczkę się oderwę od ciężkiej pracy. Odnoszę się zatem do treści wiadomości. Piszę dwa, trzy zabawne (w moim mniemaniu oczywiście) tweety. Przeglądam przy okazji co się dzieje na Twitterze. A tam oczywiście same niezwykle ważne sprawy! Tym oto sposobem minęło dwadzieścia minut, a ja wciąż mam tylko tytuł.
Posłuchajmy muzyki
Dobra, tak być nie może. Biorę się za siebie! Piszę dwa pierwsze zdania, gdy nagle zmienił się utwór w Apple Music, na kolejny z jakiejś zaproponowanej przez Apple playlisty. Oczywiście wyskoczyło stosowne powiadomienie. O, nie znam tego! A ładnie grają! Chwilę stukam palcami w rytm muzyki. Brzmi prawie jak Slayer! Podoba mi się! Przełączam się więc na iTunes i patrzę co to gra. Chwilę klikam, dodaję ostatnią płytę tego zespołu do „Mojej muzyki”. Następnie wykonuję kolejną irracjonalną rzecz. Biorę iPhone’a do ręki i sprawdzam, czy ta płyta aby na pewno dodała się także do „Mojej muzyki” na iPhonie. A na iPadzie się dodała? Sprawdzam oczywiście. Tak, dodała się wszędzie! Ależ to wspaniale jest rozwiązane! Urzeka mnie ta synchronizacja. Przesłuchuję pierwszy utwór z tej płyty, potem drugi. Mija kolejne dziesięć, może piętnaście minut, a ja mam może jeden akapit napisany.
Tylko jeden ważny mail
Otrząsam się, wyłączam iTunes. Klepię w ciszy i skupieniu kilka słów. Dostaję maila. O nie! Rzucam okiem na treść powiadomienia. Hmmm, może być ważne. Dobra, klikam w powiadomienie, co automatycznie przenosi mnie do programu pocztowego. Niestety mail jest na dwa ekrany i niestety jest ważny. Czytam, myślę dłuższą chwilę, czy odpowiadać teraz, czy potem. Decyduję, że jednak to ważna sprawa i powinienem odpowiedzieć teraz. Zamiast pisać tekst, to odpisuję na maila. W międzyczasie dostaję kolejne dwa maile. Obydwa, a jakże, niezwykle ważne. Poddaję się i po wysłaniu odpowiedzi na tego pierwszego maila, przeklinając w duchu swoje własne roztrzepanie, zamykam jednak program pocztowy. Niech się dzieje co chce. W ten sposób straciłem kolejne cenne minuty. Odpisałem co prawda na maila, ale to nie przybliżyło mnie nawet o centymetr do skończenia tekstu, nad którym siedzę już drugą godzinę.
Zrozpaczony, rozbity i bolejący nad brakiem produktywności, znowu siadam do pisania artykułu. Tępym wzrokiem wpatruję się w to co napisałem. Czytam go od początku, bo już nie pamiętam nawet jak się zaczynał. Próbuję go merytorycznie ocenić i niestety wiem jedno. Jest do niczego. Przyznaję po cichu sam przed sobą, że artykuł napisany w przerwie między jednym powiadomieniem a drugim, między sprawdzeniem Twittera, a odpowiedzeniem na maila nie może być dobry.
Wyłączam maila, wyłączam muzykę, wyłączam Tweetbota. Zaczynam praktycznie od początku. Piszę zaciekle całe kilkanaście minut bez przerwy. Gdy już zaczynam być z siebie dumny, przychodzi powiadomienie na Slacku. Oczywiście ciężko mi je zignorować. Ktoś przecież coś bardzo chce ode mnie i to natychmiast. Wdaję się więc w krótką rozmowę. W ten sposób mija kilka minut.
Każdy tylko nie ja
W tym samym czasie dostaję kolejne powiadomienie, że współpracownik dokonał edycji pliku na Dropboxie. Nareszcie! Przecież czekam na to od tygodnia! No, co za leń! Cały tydzień to robił! Jak można być tak roztrzepanym i nie zorganizowanym, żeby aż tak spóźniać się z wyznaczonymi zadaniami?! Ciekawe co go tak rozkojarzyło?!
Krzycząc w myślach na kolegę, który faktycznie zalegał ze swoją robotą, zaczynam dostrzegać ironię całej sytuacji. Kątem oka spoglądam na zegarek i już wiem, że mam problem. W tej samej chwili wyskakuje mi kolejne powiadomienie. Tym razem to najbardziej dramatyczne. To OmniFocus zaraportował, że właśnie minął termin na oddanie tekstu, nad którym siedzę już trzecią godzinę. W tej samej sekundzie dzwoni telefon, a w nim zawiedziony głos współpracownika „Pół godziny temu wysłałem ci maila z przypomnieniem, że deadline na tekst jest nieprzekraczalny. Dlaczego nie odpowiedziałeś?!”
Nie przeszkadzać!
Macie tak samo? Poznajecie tę sytuację w swoim przypadku? U mnie występuję ona nader często. Powiadomienia gonią powiadomienia. Ciągle ktoś coś chce, a wszystko ma być na teraz. Jeżeli nie odpowiadam na maila w ciągu godziny, to mogę być pewny, że zaraz ktoś do mnie zadzwoni z pytaniem, czy żyję.
Mam dwie metody radzenia sobie z takimi wszelkiego rodzaju rozpraszaczami. Pierwsza metoda jest prosta. To sprawa czysto techniczna, ukryta w systemie OS X, który umożliwia włączenie trybu „Nie przeszkadzać” w Centrum powiadomień. Korzystam z niego jak tylko dopada mnie choroba opisana w tym artykule. Po drugie jednak staram się przestawić tę zapadkę w mojej własnej głowie. Zmuszam się do tego, aby nie przerywać pracy samemu sobie. Staram się w momentach, gdy np. mam wykonane 80% zadania i dopada mnie naturalna chęć odpoczynku (jest luz, przecież już prawie mam zrobione!), jednak kończyć rozpoczętą pracę. Robię tak dlatego, gdyż przez lata nauczyłem się, że wyrzuty sumienia, gdy spóźniam się lub gdy w ogóle nie wykonuję pewnych zadań są o wiele większe niż satysfakcja z dobrze wykonanej pracy. Te wyrzuty sumienia mnie zabijają, nie chcę ich więc ponownie doświadczać, boję się ich! Włączam więc tryb „nie przeszkadzać” i stosując moje ulubione sportowe powiedzenie „staję na pedałach”. Taki mam patent na to, aby jednak od czasu do czasu coś udało mi się zrobić na czas.
Miałem skończyć ten tekst do północy. Jest 23:26. Ależ satysfakcja!