Świat bez kabli, czyli inwazja zombie
W zasadzie moglibyście poniechać czytania, wszak tytuł podsumowuje treść. Jednak moja frustracja jest głębsza, na tyle spora, że muszę ją przekuć w felieton. Jedno zdanie mi nie wystarczy. Oj, nie.
Tak się złożyło, że mam w swoim życiu etap pewnych zmian. Mniejsza o szczegóły. Jedną z pochodnych tej sytuacji jest konieczność relokacji. W sumie, gdy się zastanowić głębiej, to dobry pretekst, by ocenić przydatność posiadanych przedmiotów, a także zadbać o walory estetyczne i funkcjonalne nowego otoczenia. Otoczenia – duże słowo, zbyt ogólne. Raczej przestrzeni prywatnej – do pracy i odpoczynku. Pora, by rozstawić tylko naprawdę niezbędny sprzęt. Nowy wystrój wnętrza, nowe biurko, szkoda więc popsuć wrażenie czystości i ładu. Bez złudzeń, naturalnie. Ciągle czytam. Korzystam z wielu książek, kserówek i notatek. Jedna sterta tu, druga tam. Dokumenty, karteczki, cosie. Stale więc mam wokół siebie tudusie i przydasie, a sterylnym przestrzeniom życiowym przyglądam się nieufnie, bo jakieś takie nieżyciowe mi się wydają. Musiałbym nie czytać, nie pisać, w nic się nie angażować, by osiągnąć wokół siebie takie wnętrzowe, minimalistyczne, żurnalowe zen. Ale ilość sprzętu mogę ograniczyć. Dane z kilku dysków zewnętrznych zgrać na jeden. Pendrive’y wrzucić do puszki w szufladzie, bo miejsca w chmurkach uzbierałem dość, by pomieściło archiwum rzeczy na tyle fajnych, że szkoda wyrzucić, nie dość jednak ważnych, by strzec i trzymać przy sobie. To jednak sztuczny zamęt. Pudrowanie noska, nie likwidacja pryszcza. Najważniejsze ma pójść sio. Żeby schludniej było. Monitor zewnętrzny? Nie. Musi być. Laptop? Podobnie. Dysk kopii bezpieczeństwa? Mus. Ładowarki? Niestety, też. Można iPhone’a i iPada obsłużyć jedną, ale bywało, że musiałem obydwa urządzenia podłączać równocześnie, by szybciej były gotowe do wyprawy w bój. Kindle? No jasne, jakże bez niego? Kolejna ładowarka. Albo przynajmniej kabel usb. Głośniki mogę wymienić na bezprzewodowe, ale to bezprzewodowość niekompletna, bo przewód zasilający jak najbardziej mieć muszą. Gdziekolwiek je więc umieścić postanowię, jakimkolwiek sprytnym trikiem przewód zamaskuję, straszyć swoją brzydotą i tak będzie. I doda kolejny zasiek na stworze przeohydnym, szczególnie mi wstrętnym – jeżu listwy antyprzepięciowej z nastroszonymi wtyczkami i kołtunami samospalatających się kabli. Tfu. Żebym nie wiem, jak uważał, gdzie nie wepchnął w najciemniejszy i najmniej widoczny kąt za biurkiem lub szafką, i tak w końcu nogą go trącę, stopa w zasiekach ugrzęźnie i uwalniając ją, wyciągnę tego potwora na światło wraz z kłębami kurzu, rozłączając coś przy okazji lub plącząc jeszcze bardziej. Wrr. Nie mówcie mi, że minimalizm jest możliwy, bo nie jest. Za fasadą minimalizmu zawsze czai się jakiś poplątany jeż. Jeż kociej sierści, jeż notatek, jeż książek, numerów telefonów. Jeż plików na dyskach, jeż słów, zdań, tekstów. Jeż zdjęć, jeż filmów, jeż wszystkiego–co–potrzebne–do–pracy. Jeż aktywności życiowej. Jeż kabli zasilających. Można go strzyc, wycierać z kurzu, okrawać, ukrywać, ale nie da się go pozbyć.
Ograniczyłem ilość rzeczy, ale kable sterczą. Nie jest ich ani trochę mniej. Muszę się do nich przyzwyczaić. Bo jakie mam inne wyjście? Odpiąć, zwinąć, wynieść do piwnicy i podziwiać sprzęt ładny, lecz martwy, bo pozbawiony energii?
Staram się nie zwracać uwagi na plotki dotyczące nowości sprzętowych od Apple. Jednak dużymi krokami nadchodzi premiera iPhone’a 6s, to i o nim piszą różne różności. Jedna wpadła mi w oko. Że może być zasilany energią słoneczną. Uśmiechnąłem się, bo chyba jeszcze nie czas na taki bajer, no i problem designu większy niż by się zdawać mogło. Wywaliłem niusa do kosza, ale myśl pozostała. Bo pomysł z bateriami słonecznymi… Romantyczny. Nie trzeba szukać gniazdek, wystarczy światło. Tylko… Jeż wkurza, jeż ogranicza. Ale jeż przynosi też opamiętanie. Każde urządzenie trzeba w końcu odstawić i podłączyć do ładowarki. Albo wyłączyć, by od niego odpocząć. Jedynym, co wielu powstrzymuje przed ciągłym wpatrywaniem w ekran smartfona, tabletu, czy laptopa, jest świadomość stopniowej utraty energii z baterii. Wolę nie myśleć o wędrujących przez świat chmarach zombie zahipnotyzowanych przez ekrany swoich gadżetów. Wolę nie myśleć o świetle, które zmieni ludzi w owych zombie. Wolę sobie nie wyobrażać świata bez kabli i jeży, świata z wszędobylskim wifi i słońcem jako jedną wielką baterią do wszystkich smartfonów. Ludzkość wyprodukowała zbyt dużo ładowarek i jest zbyt od nich zależna. Ale nie jestem pewien, czy jest gotowa, by nie musieć z nich korzystać. Wolę, by zachody słońca wciąż były początkiem nastrojowych wieczorów, nie zaś chwilą, gdy wszystkie smartfony świata przechodzą w tryb oszczędzania energii, wywołując rozdrażnienie swoich właścicieli – zombiaków. Już teraz internet zalewa fala hejtu. Lepiej nie myśleć, co będzie, gdy się zombiaki wkurzą ciemnością lub upasą nadmiarem światła. Zakurzone i brzydkie jeże jednak utrzymują świat w stanie jako takiej równowagi. Bo dopóki istnieją kable, są też gdzieś magiczne wtyczki. Zawsze je można wyjąć i pozbawić zombiaki prądu. Ze słońcem nie byłoby już tak łatwo.