Piszę te słowa ze świadomością, że naruszam kilka zasad. Przede wszystkim własną – trzymania się z dala od tematów związanych z polityką. Portalu MyApple – że polityka i religia nie będą gościć na łamach. Mam jednak nadzieję, że skoro zaproszono mnie tutaj do pisania felietonów osobnych, osobistych i w ogóle dość swobodnych, w drodze wyjątku Naczelny to opublikuje. Przyznaję: dałem się ponieść. Może to mnie tłumaczy. Choć przecież piszę ten tekst pod wpływem emocji więc pewnie dalej mnie nosi.

Na szczęście przeczytacie go później. I dobrze. Będziecie znać już wynik wyborów, gorączka społeczna spadnie do wartości okołonormalnych, a strumień na Facebooku znów zapełni się kotkami, kwejkami i demotywatorami. A mój tekst być może będzie miał wówczas wydźwięk opinii wygłaszanej po czasie, z dystansu i nie będącej w relacji z którymkolwiek z kandydatów. Obejrzałem wczoraj debatę prezydencką. Mam w domu telewizor, owszem. Prawopodobnie nie powinienem go posiadać, chcąc żyć w zgodzie z obecnym trendem, ale jednak mam. Stoi w rogu pokoju. Czasem go włączam, by oglądać filmy dokumentalne. Tylko czasem. O tym może jednak innym razem.

Zły nie śpi. Zły kusi. I tym razem mu się udało. Pierwszy raz. Mam czterdzieści lat i nigdy wcześniej nie obejrzałem w Polsce debaty kandydatów na urząd prezydenta (oglądałem taką w Stanach Zjednoczonych, ale nie mam tam prawa do głosowania więc potraktowałem ją jako atrakcję turystyczną). A tym razem nie dość, że zacząłem oglądać, to jeszcze mnie wciągnęło. Nie w to, o czym mówiono. Raczej wciągnęło mnie przy okazji, a bardziej z powodu padających z ekranu stwierdzeń, gestów, zachowań. Zebrało mi się na refleksje, choć o polityce rozmyślam niezwykle rzadko i tylko przy okazji innej, gdy nie sposób tego tematu ominąć.

Władza od dawna nie produkuje niczego prócz znaków podobieństwa do samej siebie.

-- Jean Baudrillard

Wysłuchałem tylu bajek, że nie umiem zrozumieć, dlaczego nie wyłączyłem telewizora od razu i nie wróciłem do czytania. Bo przecież wiemy doskonale, że to były bajki. Z jednej i drugiej strony. Oderwane od rzeczywistości albo w sposób pocieszny albo cyniczny. A jednak te bajki rozpaliły do czerwoności sporą rzeszę Polaków. Co jednak wydaje mi się najważniejsze – to nie o bajkach dyskutowano. Tym razem tematem rozmów była sama władza. Czy jest, a raczej była w porządku wobec obywateli, czy raczej nie. Ciekawe zagadnienie, ale mnie bardziej interesuje coś innego. Czy mamy w naszych głowach należycie opracowany wizerunek władzy? Świadomość, jaką władza ma pełnić funkcję? Często wyrażamy rozczarowanie z powodu postępowania ludzi władzy, ale zapytani o to, jakie powinni podjąć działania, wygłosimy albo kilka wytartych komunałów, albo tyradę o własnych przekonaniach politycznych. Mniej lub bardziej – najczęściej mniej – konkretną. Dopiero po kilku chwilach może się okazać, że chodzi nam o jedną, jedyną rzecz. I najczęściej właśnie od władzy – z jakiejkolwiek opcji politycznej by się nie wywodziła –oczekujemy, że tę jedną, jedyną rzecz naprawi, stworzy, zmieni, przekształci. Jasne, wiele problemów mamy wspólnych. Ale próżno oczekiwać, że władza, ta władza najsilniej kojarzona z władzą – odległa, z innego miasta, z innej partii, środowiska – pojawi się na naszym podwórku i będzie miała świetne rozeznanie, gdzie jest dziura w asfalcie i która winda w bloku się ciągle psuje. Lub zadzwoni do szkoły naszych dzieci i wymusi zmianę planu lekcji, żeby nie musiały tak często chodzić na popołudnie. Albo zadba o jakość obiadów. Pewnie, że tego nie zrobi, powiecie. Od tego mamy władze lokalną, gminną, miejską, osiedlową. I tak dalej. Tak. Ale czy owa władza bliższa jest naprawdę mniej oddalona od tego problemu, który jest waszym problemem? Tym, z którym chodzicie na każde wybory?

Być może największą niedoskonałością naszej wolności jest to, że uwalniamy się od ciężaru odpowiedzialności za nasz teren i nasz ład — raz na kilka lat idziemy nominować kogoś, by scedować to na jego grzbiet. I żyjemy sobie, stale na niego narzekając. Wybieramy szeryfa. Tyle, że zamiast zabrać mu odznakę od razu, gdy przestaje sobie radzić z utrzymaniem porządku, pozwalamy, by trwał i przekształcał się w iluzję swojego urzędu i zarazem balon naszych złudzeń. Słucham? Zapanowałby chaos ciągłych pretensji, roszczeń, zmian na stanowisku? Być może. Na pewno tak. A destabilizacja, reorganizacja, zmiana władzy i zasad jest przecież hamulcem działań. Gdyby można było zmieniać szeryfa w oparciu o nagłą niechęć i rozczarowanie, nie byłoby sensu w jego gabinecie stawiać biurka – nie zdążyłby przy nim popracować. Jeśli władza jest iluzją naszych pragnień, zmienialibyśmy ją co chwilę i z byle powodu. Kierując się doraźnymi frustracjami, chwilowymi kaprysami, prowokowanymi i jakże często narzucanymi wybuchami emocji. Czyli utrzymywać władzę przy władzy – źle. Często ją zmieniać – też niedobrze. Może prościej byłoby zmodyfikować wyobrażenie o władzy? Władza niczego nie tworzy sama. Władza w najlepszym wypadku wydaje dyspozycje, realne działanie i jego efekt zależy od innych. Władza natomiast chętnie stanie obok dzieła skończonego, by wykreować wrażenie, że ma z nim wiele wspólnego. Przykład? Dobrze. W szkole moich dzieci jest szereg mniejszych lub większych problemów do rozwiązania. Jak to w szkole. Malowanie ścian, remont pomieszczeń kuchennych, konieczność zakupu pomocy naukowych itp. Standard. Pojawiła się okazja do sfinansowania kilku z bieżących potrzeb, mniejsza o szczegóły i okoliczności, nie są w tej opowieści ważne. Włodarze szkoły sporządzili listę spraw wymagających zastrzyku gotówki w pierwszej kolejności. Co umieścili na szczycie spisu? Oświetlenie zabytkowej elewacji budynku szkolnego. By można go było podziwiać w sezonie turystycznym. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że dla władzy najbardziej istotną sprawą był wizerunek instytucji, nie zaś sama instytucja lub rozwiązanie choćby części problemów, wpływających na sprawność i jakość jej funkcjonowania. Nie bez znaczenia jest również wzrost kosztów utrzymania wizerunku. Przecież koszt oświetlenia doliczany jest do rachunków za elektryczność, które opłaca szkoła. Nauczyciele zaś rok w rok próbują sięgnąć do kieszeni rodziców, by ci wysupłali pieniądze na pomalowanie ścian sal, w których uczą się ich pociechy. Łatwo zauważyć, że działanie władzy polega na ustawicznym nadawaniu samej sobie znaczenia symbolicznego i na dyskretnej manipulacji zasobami osób od instytucji zależnych. My zaś, zauważając władzy niekompatybilność z naszymi potrzebami, buntujemy się i nie dajemy sobą sterować. Lub inaczej. Mamrocząc pod nosem przekleństwa, podwijamy rękawy i robimy, co zrobić trzeba. Pomimo władzy i jej na przekór. Konkludując na końcu, że władza wcale nam potrzebna nie była, nie jest i nie będzie. Bo tylko umniejsza nasze zasługi.

Może więc zbyt wiele od władzy oczekujemy? Że załatwi za nas to, tamto, owo. Że w ogóle cokolwiek robić będzie. O ile w ogóle wiemy, co. Bo przecież bliskie nam problemy rozwiązujemy sami.

Co jakiś czas nadchodzą kolejne wybory. Takie, siakie, lokalne, państwowe. Różnią się zasadami, znaczeniem, rodzajem gry zpolitycznej. I za każdym razem dajemy się wkręcić w symbolikę, kampanię, festiwal opowieści i zarzutów. Z poczuciem, a nawet przekonaniem, że władza, jej działania, motywacje i realne możliwości są poza strefą naszego wpływu. Bo tak w istocie jest – władza produkuje jedynie uzasadnienia dla własnego istnienia. Jakże by było normalnie – powiecie – wybierać władzę spośród tych, którzy odmalowali najwięcej szkolnych klas. Mieli realny wpływ na powstanie terenów zielonych, placówek użyteczności publicznej czy zwalczanie przestępczości. Najlepszych, najbardziej efektywnych uczynić liderami, by dokonywali rzeczy z większym rozmachem, o większym zasięgu. Piękna utopia, choć czasem i gdzieniegdzie tak się właśnie dzieje. Dajemy się ponieść odległym mrzonkom, zapominając, że lepsza edukacja zaczyna się od wstawienia szafek na książki w najbliższej szkole, a nowoczesna infrastruktura od ścieżki rowerowej na naszym osiedlu, wygodnych dróg lokalnych czy wyremontowanych klatek schodowych. O to żadna władza nie zadba, bo każda jest zbyt zajęta podkreślaniem swojej tożsamości. Możemy za to zadbać o to sami, patrząc na ręce władzy, tej najbliżej nas. Wymuszając konkretne działania. Lub działać samemu. Możecie mi zarzucić, że tekst ten jest naiwny i pełen oczywistości. Niepotrzebny. A jednak… W okresie przedwyborczym przeczytałem sporo artykułów, wpisów na Facebooku, opinii. Każdy, niezależnie od sympatii politycznych autora, pełen był zarzutów pod adresem władzy, rozczarowań i nawoływań do rewolucji. Zastąpienia jednej władzy inną. Tyle, że taką samą. Tak samo nieobecną, tak samo oderwaną od rzeczywistości, powtarzającą podobne frazesy i pustosłowie, kierującą całą swoją energię w prowadzenie przepychanek ideologicznych i kreowanie pompatycznego wizerunku. Nie na tym jednak polega rewolucja, by tak po prostu zastępować władzę władzą. Polega raczej na tym, by zmienić mechanizm władzy i zmienić układ zależności. Spowodować, by politycy byli zależni od nas częściej niż tylko podczas zaznaczania kart do głosowania. By kształt i jakość otoczenia też zależał od nas, nie zaś od bajek przedwyborczych. Z tymi bajkami jest bowiem duży kłopot – nie dość, że politycy wzajemnie się z nich rozliczają, to jeszcze my, zupełnie nie wiadomo kiedy, zaczęliśmy je traktować serio. Z jednego wstydliwego powodu – wymarzyli nam się politycy – ojcowie narodu, którzy poprawią nam byt. Nie poprawią. Musimy to zrobić sami. Właśnie taką miałem refleksję podczas kampanii prezydenckiej – już dość dawno daliśmy się złapać w sidła iluzji, ale wciąż nie umiemy się do tego przyznać. Wolimy zmieniać szeryfów, choć nawet nie wiemy, kim są, skąd się wzięli i co mają w ogóle robić. Tak. Nie wiemy, co mają robić. Gdybyśmy wiedzieli, już dawno byśmy sobie własnego szeryfa wyłonili. Spośród nas. Nie spośród polityków.

Władza istnieje wyłącznie po to, by ukryć swoją nieobecność.

-- Jean Baudrillard