Siedzę sobie otoczony książkami i depresją, jak to zwykle wczesną wiosną. Choć w lecie też mam depresję, ale głupio tak od razu o tym pisać. Na tatuaż mam ochotę. To oglądam w internecie wszystkie te ponure maziaje. Klik, klik. Dziesiątkami. Ochoczo. Pod spodem okienko wystaje, białe takie. To esej, który dokończyć muszę. Wypadałoby, bo termin goni, a ja sobie pretekst za pretekstem wynajduję i robię wszystko, czym powinienem zająć się później, ale robię teraz, bo co z obowiązku, to najmniej mnie pociąga.

Czyli od migającego kursora uciekam i rozrysowuję w wyobraźni wzory na ciele. Aż tu nagle Facebook Messenger dźwięczy łyżeczką o talerzyk. Ki czort, myślę (inne słowo pomyślałem, ale ten tekst chyba przed dwudziestą drugą zamieszczą). I co ode mnie chce? Teraz, w depresji? Niechętnie odłożyłem książkę i sięgnąłem po telefon.

Pewien znajomy zapytał ostatnio, czy jeszcze piszę o Apple. Nie, odpowiedziałem. Wyrzuciłem wszystkie teksty. To tylko hobby, pomyślałem z rozpaczą. Nie chcę pisać o Apple. Zerkam na książki obok. Literatura. Do niej mnie ciągnie.

Środowisko inne, ciągnął znajomy. Apple też już inne. No właśnie, inne. Ale jakie? Czym żyje?

Znajomy mój w średnim wieku, ja też. Po pierwszy komputer Apple musiałem do Warszawy pojechać. O, to był problem jednoczący środowisko – gdzie Maka kupić. Za ile. Czy w ogóle. Bo w marketach elektronicznych komputerów z jabłkiem nie było, żeby podjechać, zobaczyć, dotknąć. No, iPody w szklanych gablotach eksponowano, ale komputery? Nie, panie, a na co to komu ten ajpl? Drogi, programów pan nie kupisz, niczego nie podłączysz, gier nie ma... No, graficy może, filmowcy też. No ale pan jesteś filmowiec? Nie wyglądasz pan... To do Warszawy pojechałem. Wtedy tak tam jeszcze nie patrzyli, kto na kogo wygląda, tylko czy ma hajs, ile ma i czy wystarczy. Wystarczyło na Maka, to mi go nawet wózkiem do samochodu zawieźli. Oprogramowanie do montażu filmów też kupiłem. Zainstalowałem. I zrozumiałem, po co są społeczności i że ta garstka skupiona wokół Apple też się przyda. Natychmiast. Już. Bo legendarny program do montażu wcale nie miał ochoty współpracować z nową wtedy kamerą, a sam Mak wyłączał się samoczynnie co parę chwil. Rwałem włosy z głowy i z obłędem w oczach stukałem w klawiaturę Acera (bo Mak się przecież wyłączał ni stąd ni zowąd) kolejne wpisy na Szarlotkę i ohydne wówczas MyApple (ktoś pamięta, że nie działało dobrze z Safari?), mamrocząc przekleństwa i zaklęcia, by jednak społeczność okazała się jako tako liczna, a zorientowana w temacie to już w ogóle najlepiej…

No dobra, ale nie ma potrzeby snuć opowieści. Ważne, że niegdyś istniały powody, dla których warto było się integrować. Słaba dostępność, multum miejskich mitów (kilka z nich dalej krąży, nawiasem pisząc), brak polonizacji… To dawało poczucie przezwyciężania problemów w imię jakiejś słusznej sprawy. Że wspólnocie będzie się żyło kiedyś lepiej i wygodniej. A może powstanie nawet Apple Polska…

Wyciągam trupy z szafy, prawda? Wszak dziś na każdym kroku widać kogoś ze sprzętem od Apple. Brak oprogramowania? Wręcz przeciwnie, raczej nadmiar. Z dostępnością produktów firmy z Cupertino też problemów nie ma. Apple Polska jest, owszem. Język polski w międzymordziach także. Tylko Siri ani słowa po naszemu nie rozumie, ale co tam. Polak przecież człowiek normalny, gdzie tam z robocicą będzie gadał. Reasumując więc, powodów, by istniała społeczność jest malutko lub w ogóle ich nie ma. A społeczność bez fundamentalnych i ważnych powodów swojego istnienia to nie społeczność, tylko zwykła masa, jakich mnóstwo na Facebooku. Być może to miał na myśli znajomy, mówiąc, że środowisko inne. Nie wiem. Odpowiedziałem, że nie piszę o Apple, bo jakoś nie wydaje mi się, by to było potrzebne lub ważne. I tyle. Rozmawialiśmy potem o czymś innym, wróciłem do domu i zapomniałem. Aż tu nagle Redaktor w okienku Facebooka… Może byś o Apple pisał, zaproponował. Jęknąłem. Przestałem niegdyś w tym całym pisaniu do internetu uczestniczyć i dobrze mi z tym. Było. Do dzisiaj. Bo skoro ktoś o te moje teksty czasem zapyta, to może je lubił i warto było pisać? Warto pisać? Wróć. Źle. Wiem, że pisać nie jest warto. Przynajmniej nie do internetu. Literatura. Tak, ta jest warta czasu i złości. A internet? W internecie liczą się jedynie startupy. A pisaniem o nich zajmują się ci, którzy startupu nie umieli pomyśleć. Przecież nikt nikomu nie życzy „i żebyś pisał w internecie”. To raczej przekleństwo, kpina, szydera. Startup. To co innego. Zbudować dom, zasadzić drzewo, wychować syna i założyć startup. No więc wszędzie startupy, gdzie nie spojrzeć. W lewo startup. W prawo startup. Nawet Facebook i Google to dorosłe startupy.

Zdrowia. Szczęścia i startupu. Piękne życzenia, piękny cel. Jak nie startup to fuckup. Stres. Nie ma celebryty nad właściciela prosperującego startupu. Gwiazdki, gwiazdeczki z pism plotkarskich wywołują grymas politowania. Phi, piosenkareczka. Phi, aktoreczka. Phi, dziennikareczka. Pisarka? Phi, też coś. Dziś każdy może być pisarką. Pisarzem. Komputery tanie przecież, bloga założyć też żadna sztuka. No ale startup... Startup to jest brachu, coś. Musisz mieć pomysł. Zrealizować go. No i mieć Maka. Jakby ukłuciem zawiści wiedzeni, o startupach piszący też chcą Maki posiadać i w kawiarniach pokazywać. Siebie i jabłko na obudowie. Ale czy setki doniesień o kolejnych programach i gadżetach ma jakieś znaczenie? Problemy sprzed lat, te skupiające, konsolidujące (ale też i różniące, od poróżnić) środowisko miały niebagatelny sens. Chodziło o to, by przekonywać, że komputery, a więc narzędzia z roku na rok coraz bardziej istotne, dziś wręcz niezbędne, mogą być eleganckie, mało problemowe, intuicyjne, działające dobrze. Że nie są przeszkodą, jak nie przymierzając, dziury w chodnikach, schody bez poręczy i wysokopodłogowy transport publiczny. O technologii należało więc pisać, popularyzować ją, oswajać. Nic dziwnego, że zajmować się tym chciał każdy, kto odrobinę rozeznania posiadł i miał nieco drygu do pisania. Z czasem fascynacja możliwościami technicznymi ustąpiła miejsca rutynie. Komputery, smartfony, tablety i konsole zmieniły życie piszących i czytających. Jedni i drudzy śledzą temat, ale wpadli w zamknięty krąg wyścigu o jak najszybsze doniesienie o kolejnych targach, premierach, produktach, programach.

Z ręką na sercu. Ilu z Was czyta te teksty z prawdziwym zainteresowaniem? Z pobudek innych niż nocne lub popołudniowe znużenie i chęć relaksu? Nie zrozumcie mnie źle – nie widzę niczego złego w lekkiej tematyce i rozrywce. Dobre zabijacze czasu są potrzebne. Próbuję jednak ustalić przyczynę swojej niechęci do pisania o tematyce związanej z Apple. Nie tylko pisania. Z czytaniem wiadomości też nie jestem na bieżąco. Mając do wyboru Feedly i książkę, najczęściej wybieram książkę. Zdaję sobie właśnie sprawę, że stagnacja i banał to objawy przesycenia. Jestem przekarmiony. Dzień w dzień otrzymuję podobne do siebie potrawy. Przyrządzane taśmowo, na wzór burgerów z sieciówki, różniących się jedynie dodatkiem. Bez talentu i osobowości kucharza.

Konsumujemy, rozprowadzamy nadmiar. Wchłaniamy, bierni. Czy tworzymy jakąś społeczność w sensie innym niż najprostszy, bo łączy nas posiadanie sprzętu firmy xyz? Czy stać nas na zryw, ferment jakiś? A po co, w jakiej sprawie? I cóż miałby on zmienić? To tylko komputery, gadżety, nie religia, nie idea, nie nowy ład. To może źle myślę, wyobrażając sobie Zakon Rycerzy Świecącego Jabłka, maszerujący ramię w ramię, by mieczem i zbroją poprzeć Sprawę? Bo cóż miałaby to być za Sprawa? Czy rycerze codziennie karmieni nowymi informacjami, stale wyposażani w sprzęt, programy, opcje i gadżety, mają dziś o co walczyć? Źle myślę najwyraźniej. Spraw przecież nie ma, rycerstwo wbite w fotele. To może jakiś kodeks honorowy, etos wspólny, od innych grup odróżniający? Ech, znowuż tylko jabłko świecące na myśl mi przychodzi i nic więcej. Czy bez kodeksu, spraw i etosu społeczność wyróżnia się czymkolwiek, by była chęć do niej wstąpić, czuć się jej częścią? A może społeczność zawiązuje się bez udziału idei, kodeksów i spraw? Tak po prostu, zwyczajnie. Bo ludzie chcą ze sobą rozmawiać. Dopóki są rozmowy, nawet na najbardziej banalne tematy, społeczność istnieje. Rozpada się, gdy milknie…

Tylko… Czy teraz, gdy Apple nie jest już startupem, a firmą wielką, bogatą i co tu owijać w bawełnę – coraz bardziej nudną i pospolitą, rozmawiać o niej warto? Czy waleczne rycerstwo i prawe idee mogą urodzić się i kłębić przy gnuśnym bogactwie? Lub inaczej, bo przecież Apple to jedynie pretekst, by grupę utworzyć, by pod znakiem umownym się zebrać, czy sympatycy Jabłek, jako społeczność, siła, mają na cokolwiek wpływ? Czy stać ich na ferment, poruszenie, aktywność twórczą, cokolwiek sensownego? Czy siedzą sobie jedynie w internecie, pitu pitu uprawiają a wszystko, co sensowne i energii warte toczy się za oknem?!