Cupertino, we have a problem
Sprzętu i oprogramowania z logo nadgryzionego jabłka używam już od przeszło dekady. Pamiętam premierę pierwszego, rewolucyjnego iPhone’a, ale również spektakularną klapę serwisu społecznościowego iTunes Ping. Mimo wszystko różne inne wzloty i upadki, jakie przyszło mi obserwować, stale bilansowały się na ogólne zadowolenie z produktów Apple. Niestety powoli zaczyna brakować „chemii”. Co więcej, coraz częściej słyszę opinię od innych użytkowników, że mają podobne odczucia. Ewidentnie coś jest na rzeczy i chyba czas wydać komunikat w stronę głównej siedziby Apple w Cupertino: my - użytkownicy mamy z tym problem!
„Jacek, napisałbyś w końcu coś o tym, co nas irytuje w Apple, a nie tylko same pochwały?!” – to zdanie w ostatnim czasie słyszałem praktycznie codziennie od moich znajomych oraz kolegów z pracy. Oczywiście nikt z nich nie mówił tutaj o bezmyślnym hejtowaniu, wszakże większość z nich posiada cały arsenał sprzętu Apple i raczej nie planują oni z dnia na dzień przechodzić do konkurencji. Po prostu, podobnie jak ja, polityka firmy pod wodzą Tima Cooka zaczyna im się głównie kojarzyć z wykresami giełdowymi, a nie produktami, które zmieniają świat. Czas podnieść rzuconą rękawicę i zmierzyć się z podsumowaniem tego, z czym mamy problem w codziennym użytkowaniu sprzętu i oprogramowania Apple.
Zaginione GB w iPhone’ach
Pół żartem, pół serio, ale jak poprosisz programistę o wymienienie kolejnych okrągłych liczb, usłyszysz np. 16, 32, 64, 128, 256 itd. Taki ciąg jest efektem wyników dla kolejnych potęg dwójki, które w informatyce są powszechnie stosowane np. do określania pojemności dysków. Niestety Apple zdaje się mieć odmienną teorię, w której po 64 GB następuje w kolejności 256 GB. Skąd taki przeskok w konfiguratorach iPhone’ów przy ilości wbudowanej pamięci? Jest to bardzo sprytny zabieg ze strony Apple, bo sprawia, że osoby, które nie zmieszczą się w minimalnej dostępnej pojemności, muszą kupić drugi w kolejności model, który to będzie już droższy np. o 750 zł (iPhone XS). Nie przyjmuję tutaj argumentów obrońców tej polityki, którzy twierdzą, że równie dobrze to hipotetyczny model 128 GB mógłby kosztować tyle, co aktualnie 256 GB, i to Apple w swej dobroci daje nam „więcej za mniej”. Dla mnie to zwyczajnie zagrywka, która sprawia, że dopłacamy 750 zł, zamiast np. tylko 400 zł do wersji 128 GB, która i tak mogłaby być dla niektórych wystarczająca, bo byłaby dwukrotnie pojemniejsza od bazowego modelu.
Dyski ze złota
Czy nie wydaje Wam się, że firma, która tak ochoczo brnie w nowe technologie, usuwając np. gniazda jack czy zmieniając wszystkie porty w swoich notebookach na USB-C, powinna również zadbać, aby pojemność ich podstawowych MacBoków Pro (P R O, nie light, easy, starter, basic itp.) nie powodowała zażenowania? 128 GB to pojemność, która w dzisiejszych czasach brzmi dobrze w wypadku karty microSD do aparatu, a nie komputera dla profesjonalistów. Tak, wiem, dyski Apple są o wiele szybsze niż wspomniana pamięć przenośna, ale ich cena jest całkowicie oderwana od realiów rynkowych. Dopłata do 256 GB w wypadku podstawowego 13” modelu wynosi 1000 zł! Warto tutaj podkreślić słowo „dopłata”, bo przecież już w bazowej cenie zawartych jest tych wyjściowych 128 GB. Wystarczy zajrzeć do oferty dysków konkurencji, żeby przekonać się, że w tej cenie możemy dostać nawet 1 TB przestrzeni na magistrali PCI Express z prędkościami nie odbiegającymi od tych fabrycznych. Za taki sam 1 TB w Apple musimy dopłacić 4000 złotych… Sprawdziłem dla przykładu, model Samsung 2 TB 970 EVO M.2 2280 NVMe możemy kupić już za niecałe 2200 złotych. Dwa razy większa pojemność, a za pozostałą kwotę można dokupić jeszcze dodatkowe zewnętrzne dyski lub kieszeniowy serwer NAS.
Przejściówki
Znacie to uczucie, kiedy jesteście w serwerowni wypełnionej po brzegi przemysłowym sprzętem sieciowym, chcecie wpiąć się patchcordem do routera, a tu psikus, przejściówka z „super popularnego standardu USB-C” została w biurze, torbie lub samochodzie? Może będziecie mieli szczęście i kolega obok pożyczy Wam ThinkPad X1 Carbon lub innego Dell Latitude, które pomimo zachowania zbliżonej grubości nie zostały pozbawione portu Ethernet. Wytłumaczycie mu wtedy, że przecież teraz to wszystko łączy się bezprzewodowo lub ewentualnie przez jedynie słuszne USB-C i nie macie pojęcia, dlaczego ten konkretny router, będący zapewne reliktem przeszłości, a nie topowym modelem CISCO, obsługuje całą firmę… Tak, wiem, może historyjka jest lekko przekoloryzowana, ale niestety tak obecnie wyglądają realia administratorów IT pracujących na Macach. Przed każdą delegacją musisz sprawdzić, czy nie zapomniałeś przejściówek. Oczywiście jeden sprytny HUB na USB-C i załatwiacie problem wszystkich „starych” złączy, kłopot w tym, że to dodatkowe gramy do noszenia. I co z tego, że nowe Maki są coraz lżejsze i cieńsze, skoro torba z niezbędnymi akcesoriami i tak zwiększy gabaryty całości? Czy tego chcemy, czy nie, HDMI, USB-A, czy wspomniany Ethernet długo jeszcze będą występować w przestrzeniach korporacyjnych i koszmar przejściówek nie ustąpi tak szybko.
HomeKit
Sposób Apple na inteligentny dom? Platforma HomeKit, która jest idealnym przykładem na niewykorzystanie potencjału, jaki w niej drzemie. Co do zasady wszystko jest tutaj proste: dodajemy kolejne urządzenia, które wspierają to rozwiązanie, i przekształcamy „zwykły” dom w zautomatyzowany. Nie musimy do tego zmieniać instalacji elektrycznej czy przeprowadzać gruntownych remontów. W większości przypadków wystarczy kupić zgodne urządzenie, wpiąć i zautoryzować w naszej domowej sieci, to tyle. Bardzo szybko możemy w ten sposób doposażyć nasze lokum w kompleksowe monitorowanie temperatury, sterowanie oświetleniem czy dodatkowe czujniki zabezpieczające domowników. Jest niestety pewien problem, który sprawia, że HomeKit przestaje być tak kolorowy. Mowa o natywnej aplikacji do sterowania, która jest tragiczna. Już mając kilkanaście podpiętych urządzeń, musimy się nie lada skupić, aby znaleźć to konkretne. Temperatura prezentowana jest malutkim fontem na tle kółek, wilgotność dla odmiany poniżej etykiety opisującej czujnik, a to tylko ułamek niekonsekwencji, jaki tam znajdziemy. Osoby o słabszym wzroku muszą się mocno skupić, aby odczytać interesujące wartości. Co więcej, nie wiedzieć czemu Apple nie wykorzystało swojej chmury do prezentacji interfejsu domu w wersji webowej dostępnej z dowolnego systemu operacyjnego oraz nie dodało opcji zapisywania historii pomiarów. Tak, nie możecie bezpośrednio sprawdzić, jaka była temperatura np. 3 dni temu. Zero wykresów, statystyk itp. Dlaczego takie wyniki nie mogą być przechowywane w iCloud? Przecież użytkownicy pewnie dopłacaliby za dodatkowe miejsce, aby zmieścić większą historię pomiarów. Kolejna sprawa to brak rozwiązania pozwalającego tymczasowo nadać dostęp do konkretnych czujników dla naszych gości, którzy o zgrozo niekoniecznie muszą korzystać z urządzeń Apple. W takiej sytuacji bez fizycznych przełączników nie będą w stanie nawet zgasić sobie światła w sypialni. To naprawdę nie jest rocket science i pewnie bez większych problemów programiści Apple mogliby dodać odpowiednią funkcję udostępniania pomieszczeń z naszego domu w HomeKit oraz aplikację do kontroli na Androida. Niestety na to pewnie przyjdzie nam jeszcze poczekać. Obecnie najlepiej wyposażyć się w zestaw aplikacji producentów sprzętu wspierającego HomeKit, z którego korzystamy, gdyż w większości przypadków mają one dostęp do wszystkich czujników oraz wprowadzają dodatkowe funkcje, których próżno szukać w natywnej aplikacji.
Siri
Cytując z Wikipedii: „Siri zadebiutowała wraz z systemem operacyjnym iOS 5 oraz smartfonem iPhone 4s 4 października 2011 roku podczas konferencji Let's Talk iPhone”. Mamy już 2019 rok oraz całą gamę różnych asystentów głosowych dostępnych na rynku, jednak niestety dalej nie mamy polskiej Siri, chociaż patrząc na możliwości, zdecydowanie bardziej cieszy asystent głosowy Google mówiący naszym ojczystym językiem. Siri nadal nie potrafi rozmawiać kontekstowo i prowadzić bardziej naturalnych dialogów. Nie mam pojęcia, dlaczego ten produkt jest przez Apple traktowany po macoszemu. W Siri drzemie olbrzymi potencjał, niestety lata lecą, a cyfrowy asystent ciągle wydaje się być bardziej konwerterem ludzkiej mowy do zapytań komputerowych niż prawdziwym codziennym kompanem załatwiającym nasze sprawy i pomagającym w ich lepszej organizacji.
Frustrujące szczegóły
Jaką główną funkcję powinien pełnić smartfon? Odbieranie połączeń? Szczególnie, gdy płacimy za niego przeszło 5 tysięcy złotych, ta wydawałoby się podstawowa czynność nie powinna stanowić problemu. Każdego dnia obserwuję, jak koledzy (użytkownicy iPhone’ów X i XS) nie są w stanie odebrać połączenia, ponieważ ich ekran wydaje się być zamrożony i nie ma jak przesunąć wskaźnika rozmowy. Czasami pomagają różne kombinacje w stylu skorzystanie z przycisków głośniej/ciszej, a dopiero później kliknięcie w ekran, czasami nie pomaga nic i pozostaje oddzwonienie. Gdyby to były sporadyczne przypadki, powiedziałbym, że może się zdarzyć, ale ta sytuacja powtarza się pomimo aktualizacji systemu iOS, wykonywania profilaktycznych resetów itp. Zmienia się jedynie częstotliwość, ale uwierzcie, że nie jest to komfortowa sytuacja i doprowadza ich do szewskiej pasji. Nowe MacBooki Pro i ich nowe motylkowe klawiatury. Pewnie już wiecie do czego zmierzam? Tak, do rywalizacji: „który klawisz dzisiaj przestanie działać” i „kiedy oddajesz notebooka do serwisu”? Wiem, że różne konstrukcyjne wpadki się zdarzają, ale wizerunkowo jest to strzał w stopę. Naprawdę oddawanie MacBooka za kilkanaście tysięcy złotych do serwisu np. z powodu niedziałającej spacji to jest ponury żart. Z całą pewnością nie jest to krążący mit, bo przytrafia się praktycznie wszystkim właścicielom nowych MacBooków, których znam - u jednych pomoże sprężone powietrze, a u innych jedynie wizyta w serwisie. Flexgate, czyli kolejna afera czyhająca na użytkowników nowych MacBooków Pro. Taśma łącząca ekran z płytą główną jest wyjątkowo kiepskiej jakości, w wyniku czego potrafi się przetrzeć i pęknąć. Niestety w takiej sytuacji nie wystarczy wymiana jedynie tego wadliwego elementu, kosztującego, jak wylicza serwis iFixit, 6 dolarów, trzeba wymienić całe skrzydło z matrycą, co jest 100 razy droższe… Nie wypada pominąć jeszcze wyginających się iPadów lub, o zgrozo, tych wygiętych już fabrycznie, w takim stanie wyjmowanych już z pudełka! Przecież to jakiś obłęd, który nie powinien mieć miejsca! Bo jeżeli ceny są segmentu premium, jakość wykonania również powinna trzymać ten poziom.
Innowacje
Ten punkt chciałbym rozpocząć od słów Steve’a Jobsa wypowiedzianych podczas prezentacji pierwszego iPhone’a:
„(…) today, we’re introducing three revolutionary products of this class. The first one is a widescreen iPod with touch controls. The second is a revolutionary mobile phone. And the third is a breakthrough internet communications device. So… three things. A widescreen iPod with touch controls. A revolutionary mobile phone. And a breakthrough internet communications device. An iPod. A phone. And an internet communicator. An iPod! A phone… Are you getting it? These are not three separate devices. This is one device. And we are calling it iPhone. Today Apple is going to reinvent the phone”.
Kto nie widział tej pamiętnej prezentacji, powinien czym prędzej nadrobić zaległości na YouTube. Będę stale upierał się przy teorii, że od tamtego wydarzenia Apple nie zaprezentowało niczego równie spektakularnego. Czegoś, co całkowicie zmieniło technologiczny świat. Moim zdaniem wciąż obserwujemy jedynie ewolucje, a nie prawdziwą rewolucję. Co roku z mniejszym zaangażowaniem wyczekuję nowszych modeli iPhone’ów, które tak naprawdę są cały czas połączeniem trzech urządzeń w jednym, jak reklamował je Steve Jobs. Zdaję sobie sprawę, że przy obecnych technologiach ciężko jest o kolejny tak spektakularny produkt. Z drugiej strony to konkurencja zaczyna szokować ciekawymi rozwiązaniami, które odmieniają codzienne życie. Jako przykład posłużyłbym się marką tak chętnie kupowaną przez Polaków - Xiaomi i ich hulajnogą MiJia 365. Do czasu, kiedy pierwszy raz się na niej nie przejechałem, nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo taki produkt może ułatwić miejską komunikację. Nagle w wielu sytuacjach przestałem korzystać z samochodu, a zwiedzanie miast zyskało nowy wymiar z poziomu elektrycznego kompana wycieczek. To tylko obrazuje, że tak naprawdę w praktyce największymi innowacjami są produkty, o których wcześniej nawet nie pomyślelibyśmy, że nie będziemy mogli bez nich żyć. Jako analogię do obecnego stanu Apple podałbym Microsoft z czasów przed obecnym CEO - Satya Nadella. Wielka korporacja z olbrzymim kapitałem, ale bez większego pomysłu na nowatorskie produkty bazująca głównie na wcześniejszych opracowanych technologiach. Kolokwialnie mówiąc, nudna firma kierująca się excelowymi zestawieniami, a nie kreatywnością. Teraz linia Surface, która zdobywa coraz więcej użytkowników migrujących z komputerów Apple, wydaje się potwierdzać, że to ciekawe produkty windują firmę na szczyty, a nie giełdowa optymalizacja, o którą tak bardzo wydaje się zabiegać Tim Cook.
Czy Apple potrzebuje nowego CEO, aby nabrać wiatru w żagle kreatywności i innowacji? Czy żenujące afery dotyczące nowych produktów przestaną mieć miejsce? Czy wspomniane tutaj problemy i niedogodności zostaną zredukowane bądź, co lepsze, całkowicie wyeliminowane? Na odpowiedzi przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Jedno jest pewne, Apple ma wyjątkowo lojalnych klientów, którzy są w stanie wybaczyć wiele swojej ulubionej firmie, niestety wszystko ma swoje granice. Naprawdę chciałbym powrócić do czasów, kiedy mogłem powiedzieć, że faktycznie wydałem na komputer/telefon więcej pieniędzy, ale posłuży mi on długie lata, dając multum satysfakcji z jego użytkowania. Teraz to częściej kupowanie wyłącznie sercem niż rozumem, bo konkurencja nie śpi i jedyne czego jej tak naprawdę brakuje, to ekosystem, który będzie tak kompleksowy jak ten z Apple. Miejmy nadzieję, że Apple nie zawiedzie i tytułowe „Cupertino, we have a problem” nie będą ostatnimi słowami wypowiedzianymi ze sprzętem Apple na biurku i w kieszeni…