Fani marki kontra korporacje. Kiedy jesteśmy im potrzebni, a kiedy wolą o nas zapomnieć?
Kilka tygodni temu trafiłem na post w serwisie internetowym CrackBerry poświęconym mojej drugiej ulubionej marce smartfonów, która od około 10 lat przeżywa trudne chwile, choć dalej produkuje ciekawe urządzenia z charakterystyczną fizyczną klawiaturą. Chodzi oczywiście o BlackBerry, a wspomniany tekst był odezwą do użytkowników korzystających wciąż z urządzeń ze świetnym, choć już nierozwijanym, a przez to coraz bardziej ułomnym systemem BlackBerry 10, aby przesiedli się na najnowsze modele działające już pod kontrolą Androida.
Dyskusja pod artykułem była bardzo burzliwa, a głosy podzielone: na tych, którzy już od dawna przesiedli się na nowe urządzenia, tych, którzy nadal korzystają z takich urządzeń jak BlackBerry Z10 czy BlackBerry Passport, oraz tych jeszcze bardziej ortodoksyjnych, którzy wciąż używają jeżynek sprzed ponad sześciu lat. Merytoryczna dyskusja w dużym stopniu została przesłonięta pełnymi emocji wpisami fanów marki BlackBerry. Część z nich uważała, że prawdziwe jeżynki to te produkowane jeszcze przez kanadyjską firmę Research In Motion, która później zmieniła nazwę na BlackBerry, a nie te, które produkuje firma BlackBerry Mobile, będąca córką chińskiego koncernu TCL. Fani smartfonów BlackBerry są pod wieloma względami bardzo podobni do fanów Apple. Są lojalni wobec marki - wielu z tych, którzy przesiedli się np. na iPhone'y, cały czas gdzieś w głębi serca marzy o tym, by BlackBerry wróciło w wielkim stylu, z własnym systemem operacyjnym - i bardzo zaangażowani emocjonalnie. Czy jednak w obecnych czasach dla nich, jak i dla nas - fanów Apple - jest jeszcze miejsce? Czy dla tych korporacji jesteśmy cenni czy raczej zbędnym balastem?
Czytając komentarze pod wspomnianym wpisem, pomyślałem sobie o jednym: owszem, wszystkie te firmy produkują bądź produkowały ciekawe i często innowacyjne urządzenia, które przypadły do gustu większej lub mniejszej grupie klientów, którzy za nie zapłacili. Jednakże tym, o czym fani - także i Apple - często zapominają, jest fakt, że producenci ich świetnych gadżetów muszą przede wszystkim zarabiać pieniądze. Oczywiście chodzi też o to, by produkty były jak najlepsze i przemawiały swoją prostotą, wygodą, a jednocześnie innowacyjnością, by zmieniały nasz świat i życie na lepsze (co często powtarzał Jobs i co często powtarza także Tim Cook), ale przede wszystkim chodzi o to, by dzięki tym właśnie cechom w jak największej ilości kupowali je klienci. Nie są oni jednak fanami w tym prawdziwym tego słowa rozumieniu. Wielu, a podejrzewam, że większość nie wiąże się aż tak mocno emocjonalnie z marką komputerów, smartfonów czy samochodów. Są to przedmioty utylitarne, mają być wygodne, niezawodne i możliwie najlepsze. Kiedy jakaś firma zyskuje renomę, a zwłaszcza gdy staje się w pewnych społecznościach wyznacznikiem pozycji społecznej czy ekonomicznej, wtedy po jej produkty sięga jeszcze większa grupa osób.
Nie mam pewności, czy tak było w przypadku BlackBerry (w czasach świetności marki dostępne były tańsze smartfony Nokii z systemem Symbian), ale na pewno jest tak w przypadku Apple. Spotykam się co prawda z pogardliwymi opiniami, że jak to możliwe, iż ludzie np. w Polsce, na Ukrainie czy w Rosji (ale i w innych krajach) wciąż podniecają się produktami Apple, skoro w USA są one po prostu powszechne i w żadnym razie nie są wyznacznikiem statusu społecznego czy ekonomicznego (wbrew pozorom tam także w jakimś stopniu są, choć może niekoniecznie w Nowym Jorku czy Kalifornii). 30 lat temu ogromne rzesze Polaków ustawiały się w kolejce do jedynej wtedy w Polsce, otwartej właśnie w Warszawie „restauracji” McDonald's. Dzisiaj też wielu, także z tych, którzy pojechali na wycieczkę do Warszawy, by zjeść swojego pierwszego prawdziwego BigMaca (ja pojechałem), patrzy na to z podobną pogardą. Taki jest świat, można pieścić swoje własne ego, pogardliwie spoglądając na innych, ale rzeczywistości to nie zmieni. Urządzenia Apple, tak jak 30 czy 20 lat temu obiad w McDonald's, są nadal w jakimś stopniu wyznacznikiem statusu, a że jeszcze przy tym są wciąż bardzo dobre (o tym, co myślą na ten temat fani, piszę poniżej), to sięga po nie coraz więcej osób. Nie dziwią więc naklejki na samochodach z logo jabłuszka, tak jak nie dziwiły mnie ogromne, bo liczące kilkaset osób, kolejki handlarzy z Polski i Rosji pod salonem Apple w Berlinie, w dniu światowych premier nowych iPhone'ów, które zwykle miały miejsce na kilka tygodni przed startem sprzedaży tych urządzeń w Europie Wschodniej. Wciąż była rzesza mniej lub bardziej bogatych ludzi, którzy byli skłonni zapłacić nieraz dwa razy więcej, by mieć nowego iPhone'a na sobotniej imprezie nuworyszów.
Czy tacy ludzie są fanami marki? Ani wycieczkowicze – klienci restauracji McDonald's, ani przeważająca większość użytkowników iPhone'ów czy nawet komputerów Mac nie są prawdziwymi fanami tych marek. To po prostu ich użytkownicy, klienci. Pamiętam jednak, że patrząc na ten kilkusetosobowy tłum handlarzy, zadałem sobie kilka lat temu pytanie, czy dla Apple bardziej liczę się ja - lojalny fan, czy może jednak zwykły użytkownik. Odpowiedź znałem, nie robiłem sobie złudzeń. Liczy się sprzedaż. Kolejka prawdziwych fanów liczyłaby może 50 osób.
Apple było jednak w przeszłości zdecydowanie bliżej tych prawdziwych fanów, którzy byli z firmą na dobre i na złe. Do dzisiaj wielu z nich nosi niczym medale koszulki z napisem „Byłem użytkownikiem Apple, kiedy Apple było skończone”. Faktycznie, w czasie, kiedy Apple stało na krawędzi bankructwa, i potem, kiedy dzięki Steve'owi Jobsowi podnosiło się z zapaści, to w dużym stopniu lojalni fani tej marki pozwolili jej przetrwać. Wciąż kupowali produkowane przez nią komputery. Firma dość długo o tym pamiętała. Jednak ostatecznie, kiedy Apple weszło do mainstreamu i produkty z charakterystycznym logo zapragnęli mieć wszyscy, ci prawdziwi fani stali się w jakimś stopniu dla firmy balastem. Kiedy iPhone'y sprzedają się jak ciepłe bułeczki, a bardzo dobrze radzą sobie także iPady, Maki i ostatnio usługi, prawdziwi fani czy weterani nie są już potrzebni. Firma nie może sobie pozwolić na dzielenie klientów na lepszych i gorszych. To moim zdaniem dobrze i jako fan marki muszę to akceptować. Dzisiaj spotkany w kawiarni użytkownik iPhone'a czy Maca nie jest już moim „bratem w wierze”. Oczywiście pozostał sentyment do czasów, kiedy spotkanie kogoś z Makiem lub iPhone'em zwykle skutkowało przynajmniej wymianą uśmiechów, ale gdyby Apple dalej produkowało urządzenia tylko dla tych myślących inaczej, będących rebeliantami, buntownikami i mąciwodami, to pewnie byłoby już historią.
Co gorsza, ci oddani fani często są środowiskiem bardzo krytycznie nastawionym do zmian, chyba że jest to swego rodzaju „powrót króla”. Tą niechęć do zmian widziałem wyraźnie w komentarzach pod tekstem opublikowanym na CrackBerry, ale widzę ją też dość często i u nas, na MyApple. Nam, fanom, często wydaje się, że wiemy, co dla wielkiej światowej korporacji byłoby najlepsze (i czasem faktycznie możemy mieć rację), dlatego z trudem akceptujemy decyzje, które nie są zgodne z naszymi oczekiwaniami. Kiedy firma po tych zmianach zrobi coś źle, zaliczy wpadkę, wtedy prawdziwi fani mają zwykle pole do używania sobie. Sami przyznacie, że w ostatnich latach takich zmian w Apple było sporo. Wielu wciąż wiesza psy na Time Cooku, nazywając go po prostu księgowym, porównując do Johna Sculleya, winiąc go za wszystko, od spadku sprzedaży iPhone'ów przez zaniechanie dalszego rozwoju routerów AirPort czy monitorów po wadę konstrukcyjną klawiatur w MacBookach Pro z 2016 i 2017 oraz 12-calowych MacBookach. Jak na prawdziwych fanów przystało, wciąż jednak korzystają z jedynych dla nich słusznych produktów.
Osobiście, jako fan, mam żal do Apple właściwie tylko o jedno. O to, że nie chciało pociągnąć dalej razem z koncernem IDG imprezy, jaką był Macworld. Owszem, jako targi ta impreza nie miała już sensu. Był to jednak międzynarodowy zlot fanów Apple. Tych najprawdziwszych z prawdziwych, którzy przyjeżdżali tam z całego świata, spotykali się na prelekcjach, wykładach, panelach dyskusyjnych czy wreszcie oglądali na żywo prezentacje nowych produktów Apple. Tradycję Macworld, choć na zdecydowanie mniejszą skalę, kontynuuje niezależna konferencja Macstock. Kiedy tak myślę o Macworld, o tych setkach handlarzy, słupkach sprzedaży, czasem, gdzieś w tyle głowy, odzywa się zgorzkniały głos fana, wyrażający nadzieję, że Apple znowu podwinie się noga, jak wiele lat temu, i znowu ci prawdziwi fani będą potrzebni, znowu będą elitą obnoszącą się ze swoimi medalami. Rozsądek podpowiada mi jednak, że nie ma powrotu do przeszłości i takie potknięcie mogłoby się dla Apple skończyć równie źle jak kiedyś dla BlackBerry.