Sześć lat temu - 5 października 2011 roku - Steve Jobs przegrał walkę z rakiem trzustki.

Wydawać by się mogło że sześć lat to dużo, ale w jego przypadku, to jakby to było wczoraj. Kiedy myśli się lub mówi o Apple, właściwie niemal zawsze myśli się też o Stevie, choćby zadając sobie pytanie, czy firma i jej produkty wyglądałaby pod jego kierownictwem tak, jak wyglądają obecnie?

Wydaje się też, że o Stevie Jobsie powiedziano już niemal wszystko. Mógłbym powtórzyć tutaj to, co napisałem rok czy dwa lata temu przy tej samej okazji, że był z jednej strony tytanem pracy o bardzo trudnym charakterze tyrana, z drugiej strony tym prawdziwym niedostosowanym buntownikiem, który uwierzył, że może zmienić świat i faktycznie go zmienił.

Życie Jobsa zostało bardzo dobrze opisane zarówno w oficjalnej biografii Waltera Isaacsona jak i w książce „Droga Steve'a Jobsa” autorstwa Brenta Schlendera i Ricka Tetzeliego. Jest też historia jego trudny relacji z jego dziewczyną i matką pierwszego dziecka - Chrisann Brennan - spisana przez nią samą. Szkoda, że historia tego człowieka jest już zamknięta.

Pozwolę sobie przypomnieć też to, co pisałem o Jobsie w pierwszą rocznicę jego śmierci, jeszcze na moim starym blogu:

Śmierć Jobsa była dla mnie także bardzo osobistym przeżyciem, bynajmniej nie przez fanboyskie uwielbienie jedynego guru. Steve znajdował się w grupie czarodziejów, którzy budowali bajkowy świat komputerów. Wymienię kilku z nich: Steve Wozniak, Jack Tramiel (założyciel Commodore, ojciec C64, a później komputerów Atari ST), sir Clive Sinclair (twórca komputerów ZX Spectrum), a także Bill Gates.

Jako dziecko czytałem o nich wszystkich w Bajtku, Komputerze i w książkach. W tym czasie (lata 80.) dotknąć mogłem jedynie komputerów 8-bitowych (sam posiadałem Atari 65 XE i Commodore’a 64). O różnych wariantach Apple II, Macintoshu czy komputerze NeXT mogłem jedynie poczytać i zobaczyć te maszyny na obrazku.

Wraz ze Stevem Jobsem, a kilka miesięcy później Jackiem Tramielem (łodzianinem Jackiem Trzmielem) umarła też część mojego dzieciństwa. Czasy, do których chętnie wracam, gdy po Bajtka czy Komputer jechało się na drugi koniec miasta, gdzie w kiosku pisma te jeszcze były dostępne. Beztroskie czasy. Jak powiedział replikant Roy Batty w filmie Bladerunner: „wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu”.

Jak zwykle przy tej okazji przypominam najważniejsze moim zdaniem prawdy o życiu i śmierci, wypowiedziane przez Steve'a podczas uroczystości wręczenia dyplomów na Uniwersytecie Stanforda. W ostatnich latach motywują mnie one do działania jeszcze bardziej.

Pamięć o tym, że wkrótce będę martwy to najważniejsze narzędzie, na jakie trafiłem, które pomogło mi dokonać ważnych wyborów w życiu, ponieważ niemal wszystko – wszystkie oczekiwania, cała duma strach przed zakłopotaniem czy porażką – te rzeczy przestają się liczyć w obliczu śmierci, pozostawiając tylko to, co jest naprawdę ważne. Pamięć o tym, że umrzecie jest najlepszym sposobem jaki znam, na uniknięcie pułapki myślenia, że ma się coś do stracenia. I tak już jesteście nadzy. Nie ma powodów by nie podążać za własnym sercem.

Nikt nie chce umrzeć. Nawet ludzie, którzy chcą iść do nieba, nie chcą umrzeć by się tam dostać. A przecież śmierć jest naszym wspólnym przeznaczeniem. Nikt nigdy jej nie uciekł i tak powinno być, ponieważ śmierć jest prawdopodobnie najważniejszym wynalazkiem życia. To czynnik zmieniający życie. Usuwa stare, by zrobić miejsce na nowe. Teraz to nowe to Wy, ale pewnego dnia, za niezbyt długo, stopniowo staniecie się tym starym, które trzeba będzie usunąć.

Wasz czas jest ograniczony, nie marnujcie więc go, żyjąc czyimś innym życiem. Nie dajcie się złapać w dogmat kierowania się w życiu wynikami myślenia innych. Nie pozwólcie, by hałas opinii innych ludzi zagłuszył Wasz wewnętrzny głos. I najważniejsze, miejcie odwagę podążać za własnym sercem i intuicją. One w jakiś sposób wiedzą, kim chcecie tak naprawdę zostać. Wszystko inne jest drugorzędne. …

Stay Hungry, Stay Foolish