Wyprawy fanboya: od Las Vegas do San Francisco
Po zakończeniu tegorocznych targów CES w Las Vegas postanowiliśmy odpocząć od zgiełku tego miasta, wynajęliśmy więc samochód i ruszyliśmy w drogę do Los Angeles, a potem na północ do Cupertino, Mountain View i San Francisco. Po drodze czekało na nas sporo atrakcji, od ciepłego oceanu przy plaży Long Beach po skalne urwiska oraz wąskie i głębokie zatoczki fragmentu wybrzeża zwanego Big Sur. Chcieliśmy zobaczyć budowę nowego kampusu Apple, nowe salony firmowe (ten na terenie starego kampusu przy Infinite Loop 1 oraz ten przy Union Square w San Francisco), ale także siedziby Google oraz Facebooka.
Nasza podróż zaczęła się jednak w Las Vegas. O mieście tym opinii jest tyle co jego mieszkańców i odwiedzających je turystów. Dla jednych jest atrakcyjną imprezownią, w której można dobrze się zabawić, dla innych jest tylko i wyłącznie hałaśliwym i pstrokatym, cuchnącym papierosami, kartonowo-gipsowym wrzodem na pustyni Mojave. Niezależnie jednak od tego, czy miasto to podoba się, czy też nie, warto je odwiedzić choć raz i zobaczyć tę amerykańską stolicę hazardu na własne oczy. Pamiętać także warto, że Las Vegas jest świetną bazą wypadową do wielu atrakcji znajdujących się w południowej części stanu Nevada, w Arizonie czy właśnie w Kalifornii. Wspomnieć wypada choćby o znajdującym się na południe od miasta cudzie amerykańskiej inżynierii i gospodarki - Tamie Hoovera, a także odległym o kilka godzin jazdy na wschód Wielkim Kanionie wyrzeźbionym przez rzekę Kolorado. Na zachód od miasta, jeszcze w Nevadzie, warty zobaczenia jest Kanion Red Rock. Do Kalifornii i jej wielu atrakcji jest z Las Vegas właściwie rzut beretem. Tuż za granicą stanu, pomiędzy górami Panamint i Amargosa, ciągnie się Dolina Śmierci z najgłębszą depresją (86 metrów poniżej poziomu morza) i najbardziej suchym i gorącym miejscem w Ameryce Północnej oraz przepięknymi erozyjnymi formami w Zabriskie Point. Te miejsca odwiedziliśmy w latach ubiegłych.
Route 66
W tym roku, już po zamknięciu targów, zameldowaliśmy się o siódmej rano na lotnisku McCarran w Las Vegas, a dokładnie na znajdującym się nieopodal niego specjalnym dworcu samochodowym. Zamiast wsiąść do samolotu, autobusu czy pociągu, wsiada się tutaj do wynajętego właśnie samochodu. Pół godziny po odbiorze naszego Mustanga byliśmy już w Kalifornii. Droga na południowy zachód biegnie tam przez pustynię Mojave. Po drodze, w okolicy miasta Barstow, warto odwiedzić skansen osady górniczej Calico, jakby żywcem przeniesionej z jakiegoś westernu. Kilka kilometrów dalej, po drugiej stronie miasta, zaczyna się jeden z zachowanych fragmentów słynnej drogi Route 66, która kiedyś łączyła Chicago z Los Angeles, biegnąc przez osiem stanów. Route 66, będąca w istocie zwykłą szosą, która dopiero w 1938 roku posiadała twardą nawierzchnię na całej swej długości liczącej niemal 4 tysiące kilometrów, stała się w okresie wielkiego kryzysu lat 30. ubiegłego wieku główną magistralą migracji ludności do Kalifornii. Teraz jej zachowane odcinki stanowią narodową drogę krajobrazową. Istotnie jest co oglądać - na odcinku od Barstow do Victorville.
Trasa biegnie malowniczo przez pustynię, równie malownicze i zarazem upiorne jest wszystko, co znajduje się po obu stronach drogi, a są to głównie opuszczone domy, farmy, stacje benzynowe czy motele. Zatrzymując się na opustoszałej od wielu lat stacji benzynowej, można poczuć się jak bohater jakiegoś postapokaliptycznego filmu np. Mad Maksa lub gry komputerowej Fallout.
Zamieszkałe wciąż domostwa nie wyglądają wcale bardziej okazale. Surrealizm tego miejsca wzmagają jeszcze bardziej zbudowane z tego, co znaleziono na pustyni, znane dobrze z naszego kraju bożonarodzeniowe żłóbki. Tutaj jednak spotkać je można nie w kościołach, a przy drodze. Równie niesamowite wrażenie robi ranczo butelkowych drzew. Instalacje z butelkami założonymi na metalowe pręty wyglądają jak dziwne totemy - miejsce kultu stworzone z resztek pozostawionych przez zniszczoną cywilizację.
Los Angeles i okolice
Jechaliśmy jednak dalej na zachód, do Los Angeles. Zatrzymaliśmy się dopiero przy górującym nad miastem obserwatorium Griffitha. To z niego i okolicznych wzgórz widać nie tylko panoramę miasta, ale i słynny napis Hollywood (kilka dni przed naszym przyjazdem ktoś przerobił go na Hollyweed, ale szybko został on naprawiony).
Czas nas jednak gonił, a kolejny przystanek był równie atrakcyjny - Long Beach, miasto, ale przede wszystkim słynna plaża, na której Pamela Anderson i David Hasselhoff ratowali ludzi w serialu Słoneczny Patrol.
Nasza dalsza droga prowadziła już tylko na północ. Początkowo malowniczą autostradą, biegnącą nad samym brzegiem Pacyfiku przez Malibu do Santa Barbara, a później od miasteczka Morro Bay zwykłą szosą wijącą się nad urwistymi brzegami oceanu. Trasa ta wzięła swoją nazwę od jednego z miasteczek - Big Sur. Tutaj jednak zaczęły się niespodziewane przygody.
Dojeżdżamy do Malibu
Santa Barbara
Big Sur i Kalifornia w deszczu
W środku nocy zerwał się wiatr i zaczęło lać, tak że niewiele było widać. W Morro Bay ustawiliśmy nawigację na Monterey, znajdujące się na północnym końcu trasy widokowej Big Sur. Tutaj pierwszy raz przydały się nam mapy Apple, a raczej przekonaliśmy się, że potrafią być one dokładniejsze - albo częściej aktualizowane - niż uważane dość powszechnie za o wiele lepsze mapy Google. Te pierwsze, wyświetlane na ekranie pokładowego komputera dzięki CarPlay, kazały nam zawracać. Według nich droga była zamknięta. Faktycznie, po kilkunastu kilometrach jazdy na północ po obu stronach szosy zaczęły pojawiać się tablice ostrzegawcze. Droga na północ była rzeczywiście zamknięta. Musieliśmy zawrócić i pojechać główną trasą zachodniego wybrzeża, autostradą 101, która ciągnie się od San Diego pod granicą z Meksykiem aż do Seattle na północy. Na odcinku od Paso Robles do miasta Salinas biegnie ona szeroką i bogatą doliną. Po jednej stronie drogi rozciągają się winnice, po drugiej, głębiej w dolinie, pola naftowe.
Po kilku godzinach jazdy byliśmy już w Monterey. Postanowiliśmy przejechać trasą Big Sur od północy na południe tak daleko, jak się da. Droga numer 1 wije się przyklejona do gór nad urwistym skalnym brzegiem oceanu. Widoki zapierają dech w piersiach. Kilkaset kilometrów na północ od Long Beach ocean wygląda już zupełnie inaczej. Ogromne fale rozbijają się o skały. Tutaj o kąpieli, zwłaszcza w styczniu, można zapomnieć. Wrażenie robią nie tylko urwiska, ale i wąskie, głębokie dolinki, w których bulgocze wzburzona woda, a nad którymi przerzucono w latach 30. ubiegłego wieku równie malownicze mosty, w tym ten największy nad zatoczką Bixby Creek. Otwarty w 1932 roku pozostaje do dziś jednym z największych jednoprzęsłowych betonowych mostów na świecie.
Udało nam się dojechać do położonego w górach miasteczka Big Sur. Okazało się, że burza, która nawiedziła zarówno obszar Zatoki San Francisco, jak i tereny na południe od niego spowodowała ogromne spustoszenia w infrastrukturze. Silny wiatr pozrywał linie elektryczne. W każdym miasteczku widzieliśmy trwające naprawy sieci elektrycznej. Z kolei ulewny deszcz spowodował lokalne podtopienia i powodzie, a w górach i na wybrzeżu liczne osuwiska ziemi. To z ich powodu większa część trasy Big Sur była zamknięta.
Droga zamknięta. Dalsza jazda byłaby niebezpieczna
Kalifornijski święty
Zawróciliśmy i teraz już definitywnie skierowaliśmy się na północ. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze tylko w Carmel by the Sea, niewielkim, ale bardzo malowniczym mieście położonym nad brzegiem zatoki o tej samej nazwie. Tutaj warto zatrzymać się właściwie tylko przy franciszkańskiej misji, której głównym zabytkiem jest kościół pod wezwaniem Świętego Boromeusza. Bazylika pochodzi z drugiej połowy XVIII wieku i jest przykładem hiszpańskiego kolonialnego baroku.
Misję założył pochowany w tym kościele święty Juniper Serra, który chrystianizował ludność tubylczą i założył szereg innych misji w - wtedy jeszcze hiszpańskiej - Kalifornii. Juniper Serra miał ogromy wkład w powstanie wielu kalifornijskich miast, a jego imię przewija się w nazwach nie tylko miast czy osiedli - to na jego cześć nazwano m.in. autostradę biegnącą przez środek Doliny Krzemowej, obok starej i nowej siedziby Apple. Tam właśnie jechaliśmy.
Apple Park
Nowy kampus wyznacza niemal dokładnie północno-wschodnią granicę miasta Cupertino z Sunnyvale i Santa Clara. Sam jego obszar jest wyraźnie większy od terenu, gdzie znajduje się dotychczasowa siedziba firmy, która już od dawna nie jest w stanie pomieścić wszystkich pracowników. Apple wynajmuje więc wiele budynków biurowych na terenie całego Cupertino. Nasza pierwsza wizyta na miejscu budowy nowego kampusu Apple miała miejsce trzy lata temu, przy okazji imprezy z okazji 30 rocznicy prezentacji Macintosha. Wtedy jednak za wielkim zielonym płotem wciąż trwały prace rozbiórkowe budynków starego kompleksu HP. Przez te trzy lata zmieniło się tam wszystko.
Główny budynek nowego kampusu, zwany przez jednych statkiem kosmicznym, a przez drugich donutem (czyli pączkiem wiedeńskim, jak zwykliśmy nazywać to ciastko w Łodzi), widać już z pewnej odległości. Spodziewałem się kolosa, budowli o gigantycznych wręcz rozmiarach, a tymczasem wydał mi się on niewielki. Sprawia to z pewnością niecka, w której jest położony, czy generalnie to, w jaki sposób uformowano teren (wcześniej był on właściwie płaski), a także jego kolisty kształt i stosunkowo niewielka wysokość - jest on niższy od budynków kampusu przy Infinite Loop. Nieważne, z której strony będzie się go oglądać, zawsze będzie można objąć wzrokiem tylko niewielką jego część. Wystarczy jednak przespacerować się czy przejechać samochodem wokół niego ulicami Wolfe, Homestead i Tantau, by zrozumieć, jak duże jest to założenie.
Odwiedziliśmy Cupertino w poniedziałek popołudniu. Na terenie nowego kampusu trwały jeszcze prace. Przez bramy przejeżdżały co chwila różne ciężarówki i dźwigi, wszędzie było słychać hałas koparek i innego ciężkiego sprzętu. Główny budynek wydał się z zewnątrz niemal gotowy, za wyjątkiem pewnych fragmentów dachu, na którym instalowane są jeszcze panele słoneczne. Przez okna można było zobaczyć trwające prace wykończeniowe. Nieziemskie wrażenie zrobiły na nas zwisające z sufitów żarówki, które z pewnością wkrótce zostaną zastąpione przez bardziej odpowiednie oświetlenie. Widać jednak było, że prace są wyraźnie opóźnione i że jeszcze przez kilka miesięcy nikt się tam nie wprowadzi. Teren wokół głównego budynku dalej był rozgrzebany, pokryty błotem powstałym po przewalających się co chwila ulewnych deszczach. Najbliższy ukończenia wydawał się budynek, w którym mieścić się ma dział badawczo - rozwojowy.
Stary kampus właściwie się nie zmienia. Przybyło tylko turbo ładowarek do samochodów elektrycznych na otaczającym go parkingu, zmienił się też sklep znajdujący się obok głównego wejścia. Wcześniej był to przede wszystkim sklep z pamiątkami, w którym nie można było kupić iPhone'ów, iPadów czy komputerów Mac. Były za to koszulki, bluzy, czapeczki, długopisy i kubeczki. Teraz właściwie nie różni się on od innych salonów firmowych, a przynajmniej nie od tych urządzonych już według nowej stylistyki. Wyjątkiem jest kilka wariantów pamiątkowych koszulek z logo firmy, które można kupić w tym sklepie. Mi osobiście brakuje starego sklepu z pamiątkami.
Facebook i Google
Kampus Facebooka przy Hacker Way
Kampus Facebooka przy Hacker Way
Kampus Facebooka przy Hacker Way
Odwiedziliśmy też kampusy Google oraz Facebooka. Ten pierwszy zrobił na mnie zdecydowanie najlepsze wrażenie. Niskie, jednopiętrowe budynki, połączone drewnianymi pomostami, oraz wszechobecne kolorowe rowery, którymi można poruszać się po kampusie, tworzą swojski i przyjazny klimat. Kampus Google jest też zdecydowanie bardziej zielony od obecnej siedziby Apple czy Facebooka. Ten ostatni sprawił na mnie zdecydowanie najgorsze wrażenie. Z jednej strony stanowią go typowe biurowce, z drugiej proste, jednopiętrowe baraki, przypominające trochę koszary czy obóz wojskowy. Wygląda to bardzo spartańsko i trochę przygnębiająco. Dobrego wrażenia nie zrobiła na mnie też wielka tablica z logo Facebooka przy wjeździe na teren kompleksu. Z tyłu straszyło bowiem stare odrapane logo Sun Microsystems.
Kampus Google
Kampus Google
Kampus Google
Naszą przygodę zakończyliśmy w San Francisco. Odwiedziliśmy m.in. nowy salon firmowy Apple, znajdujący się przy Union Square. Wrażenie robią ogromne szklane ściany, które można rozsuwać, a także transparentność samej budowli. Z drugiej strony ulicy widać właściwie wszystko, co dzieje się w środku.
Nowy wystrój przypadł mi do gustu. Jest bardziej nowoczesny i dyskretny. Mieliśmy także okazję uczestniczyć w spotkaniu polskich programistów i inżynierów pracujących w San Francisco i Krzemowej Dolinie. Zebrało się w sumie kilkadziesiąt osób, głównie zajmujących się sztuczną inteligencją i uczeniem maszynowym. Pomysły wyniesione z Polski rozwijane są w Kalifornii, a sprawdzają się m.in. w rolnictwie na ogromnych przestrzeniach Australii.
Aktualizacja: czysto prywatnie polecam Wam bloga o Ameryce i Kalifornii - jaion.pl - autorstwa Sylwii Górajek, która w Krzemowej Dolinie rozkręca startupy.