For Honor – recenzja [PS4, XONE, PC]
Kiedy testowałem pierwszą wersję beta For Honor mocno się zaskoczyłem. Spodziewałem się bowiem gry, która swoją mechaniką będzie przypominać serię Dark Souls, a otrzymałem produkcję garściami czerpiącą z... bijatyk. Nowy tytuł Ubisoftu został bowiem stworzony przede wszystkim z myślą o pojedynkach i w tej materii sprawdza się naprawdę dobrze.
W For Honor przenosimy się do fikcyjnego świata, w którym o dominację walczą europejscy rycerze, japońscy samurajowie oraz skandynawscy wikingowie. Gra jest niemal całkowicie oderwana od realiów historycznych (poza strojami, broniami i otoczeniem), ale w żadnym wypadku nie należy tego odbierać jako minus. Przeniesienie do jednej lokacji najbardziej charakterystycznych dla średniowiecza wojowników wypada po prostu świetnie – nawet jeśli walka wikinga z IX wieku i samuraja z okresu Azuchi-Momoyama nie dość że nie miałaby prawa się wydarzyć, to jeszcze okazałaby się dość przykra dla brodatego Skandynawa walczącego z gołą klatą.
Jeszcze kilka lat temu pierwszoosobowe i trzecioosobowe gry akcji, w których głównym orężem była broń biała, nie charakteryzowały się zbyt rozbudowanym systemem walki. Ot blokowaliśmy i zadawaliśmy proste ciosy oraz wykonywaliśmy uniki. Ostatnio w tej materii sporo się zmienia. Dark Souls i Bloodborne nadały starciom dynamikę i wymusiły opanowanie szerszego wachlarza ciosów. Podobnie zresztą jak Wiedźmin 3, wydany niedawno NiOh i właśnie For Honor.
W nowej produkcji Ubisoftu system walki bazuje na wybraniu jednego z trzech kierunków ataku i obrony – góry, lewej oraz prawej strony. Blokując kamerę na przeciwniku musimy ustawić naszą broń lub tarczę w taki sposób, aby zablokować cios przeciwnika. Na podobnej zasadzie atakujemy, choć oczywiście w tym przypadku konieczne jest uniknięcie gardy antagonisty.
Ciosy mogą być szybkie i słabe albo powolne ale mocne. Do tego wszystkiego dochodzą specjalne „combosy” charakterystyczne dla każdej z dwunastu postaci (z czasem ma być ich więcej), możliwość popchnięcia przeciwnika, a także wykonania uniku. Jeżeli połączymy to z przedmiotami specjalnymi, takimi jak mini-bomby ogłuszające, oraz paskiem wytrzymałości, który po spadnięciu do zerowej wartości pozostawi nas w zasadzie bezbronnymi, to otrzymamy naprawdę rozbudowany system walki. Nie oznacza to jednak, że trudno jest się go nauczyć. Wręcz przeciwnie, całość jest dosyć intuicyjna i choć na opanowanie ciosów specjalnych każdej z dwunastu postaci będziemy musieli poświęcić trochę czasu, to podstawy prowadzenia potyczek poznamy bardzo szybko.
Nie ma co się oszukiwać – For Honor to gra nastawiona na rozgrywkę w trybie multiplayer. Kampania fabularna pełni bardziej rolę długiego (nie dłuższego niż 10 godzin) samouczka i nie grzeszy wciągającą historią. Ot walczymy z przeciwnikami (zarówno w trybie potyczek jak i z mniejszymi wrogami, którzy giną po jednym ciosie), jeździmy trochę konno, strzelamy z balisty i słuchamy kilku prostych historii. Rycerze napadają na wikingów, wikingowie toczą wojnę domową, a samurajowie pragną zdobyć świat. Uważam, że warto jednak choć kilka godzin pograć w trybie dla pojedynczego gracza, aby nabrać trochę doświadczenia w walce i mechanice rozgrywki.
Tryb multiplayer można zasadniczo podzielić na dwie kategorie – potyczki i bitwy. W pierwszej z nich kilku graczy staje na przeciwko siebie i stara się zwyciężyć. Jeżeli w porę pokonamy naszego antagonistę, to możemy podbiec do kolegów z drużyny i pomóc im w walce. Przeciwnik jest wtedy bez szans – możliwość odpierania ataków dwóch wrogów jest w zasadzie niemożliwa ze względu na mechanikę rozgrywki. To pewna wada For Honor, podobnie zresztą jak nieco dziwny system popychania przeciwników, który zbyt często skutkuje szybkim zakończeniem potyczki przez zepchnięcie wroga w przepaść. Uważam, że w takich grach daje to zbyt dużą losowość i liczę, że Ubisoft rozwiąże tę sprawę inaczej wraz z kolejnymi aktualizacjami.
Druga kategoria starć multiplayer to walki grupowe. Poza prawdziwymi graczami na mapie pojawiają się mali wojownicy przypominający minionów z takich gier jak League of Legends czy Dota. Wyżynając w pień wojowników przeciwnika sprawiamy, że nasi pobratymcy mogą posuwać się do przodu, co zaś skutkuje szybszym przyrostem punktów i w konsekwencji wygraniem starcia. Duże znaczenie ma tutaj klimat prawdziwych potyczek. Zamiast uczestniczyć w walce, gdzie ośmiu rycerzy/samurajów/wikingów goni się po placu okładając się toporami, mieczami i katanami, mamy okazję doświadczyć sporej skali starcia. Jest to bardzo widowiskowe – szczególnie na początku.
Mimo relatywnie małej liczby bohaterów do wyboru oraz skromnego zestawu map, For Honor nie nudzi się zbyt szybko. Oczywiście czekam na dodatkową zawartość do gry, ale nie mam powodów do narzekać. Większe zastrzeżenia dotyczą w moim przypadku kapryśnych serwerów (od dwóch dni jest lepiej) i nieco niezrozumiałego systemu tygodniowych bonusów i celów dla graczy.
Na koniec warto dodać kilka słów o oprawie graficznej gry. Ubisoft nadal korzysta z silnika AnvilNext 2.0 i o ile sam w sobie nie jest on zły, tak towarzyszy mu pewna powtarzalność. Postacie w For Honor poruszają się w bardzo charakterystyczny dla produkcji Francuzów sposób, a i „kreska” designerów od razu zdradza, które studio przygotowało For Honor. Powiew świeżości dobrze by tu zrobił, choć nie mogę nie zauważyć, że gra prezentuje się bardzo dobrze. Animacje walki dostosowują się do położenia naszego bohatera i przeciwnika, przez co kolejne ciosy potrafią znacząco różnić się od siebie.
For Honor to gra nastawiona na tryb multiplayer, która oferuje bardzo nowatorski i rozbudowany system walki. Sprawia on, że potyczki między graczami przybierają ciekawą formę i nie ograniczają się wyłącznie do „siekania” bronią przed siebie. Nowa produkcja Ubisoftu nie jest oczywiście pozbawiona wad, ale jej forma rozgrywki i klimat robią naprawdę dobre wrażenie.
Grę do recenzji dostarczył Ubisoft Polska. Dziękujemy!