Battlefield 1 – recenzja gry, dla której warto kupić konsolę
Call of Duty Modern Warfare, które trafiło do sprzedaży w 2007 r., wytyczyło trend dla niemal wszystkich sieciowych FPS-ów na następne lata. Druga wojna światowa odeszła w odstawkę, a my zaczęliśmy się coraz dalej przenosić w przyszłość. Prosty model strzelania został wzbogacony o futurystyczny arsenał, egzoszkielety i pola siłowe… co z czasem stało się nieco nużące. Kiedy więc seria Call of Duty zaczęła coraz bardziej odlatywać w kosmos, Dice i EA zdecydowało się na odważny krok – wydanie Battlefield 1, którego akcja przenosi nas do czasów pierwszej wojny światowej.
Wielka wojna – jak do 1939 r. nazywano I wojnę światową – nie wydaje się być idealnym światem do osadzenia w nim dynamicznego FPS-a. Walka w okopach, pierwsze czołgi oparte o konstrukcje traktorów, relatywnie prosty arsenał broni. Przed Dice stało więc nie lada wyzwanie, aby zachować realia tamtych czasów, a jednocześnie utrzymać dynamicznego ducha gry i zapewnić graczom sporą liczbę pojazdów lądowych, wodnych i powietrznych. Zdecydowano się więc na postawienie na bronie i pojazdy, które miały niejednokrotnie charaktery testowy albo pojawiły się na polach bitwy dopiero pod koniec czteroletniego konfliktu. Nie chcę tutaj analizować przykładów ich użycia i mówić o pojawieniu się czołgu Mark V w bitwie pod Amiens, ale zainteresowanych odsyłam do poczytania o Renault FT, A7V czy też karabinie M1918.
Przez bardzo rozsądne dobranie arsenału (przy jednoczesnym braku zachowania proporcji jego użycia) oraz pojazdów, a także sięgnięcie po elementy, które są raczej ciekawostkami historycznymi (włoski oddział Arditi walczący w zbrojach), studio Dice udało się utrzymać dynamikę rozgrywki. Uważam jednak, że charakter walk I wojny światowej został w dużym stopniu zachowany, przez co wszystko toczy się wolniej niż w poprzednich odsłonach serii. Co więcej, ograniczenia naszego arsenału wymuszają często inne zachowania na polu bitwy. Niejednokrotnie stawaliśmy z przeciwnikiem twarzą w twarz w momencie przeładowywania broni i trzeba było iść na noże. Tak zwanych broni okopowych jest całkiem sporo, więc mówiąc wprost – ja tłukłem go saperką, a on mnie pałką z kolcami. Brutalne, ale na swój sposób wyjątkowe dla strzelanek, gdzie co najwyżej używaliśmy szybkiego machnięcia nożem.
Seria Bettlefield nigdy nie dostarczała nam dobrych kampanii dla jednego gracza i można je było co najwyżej zakwalifikować jako przeciętne. W przypadku „jedynki” sprawa jest inna i otrzymujemy naprawdę ciekawy zestaw kilku rozbudowanych misji z pełnym patosu, ale i emocji tłem fabularnym. Ratujemy brata na włoskich ziemiach, pomagamy Lawrence’owi z Arabii, strzelamy do kolegów Czerwonego Barona, zakradamy się do opanowanej przez Niecmów wioski by naprawić zepsuty czołg, a także odkrywamy swoją australijską tożsamość narodową w braterskiej walce z wrogiem. Nie chcę zdradzać szczegółów dotyczących tych historii, bo warto je przeżyć samemu od początku do końca. Są one ciekawie skonstruowane, zróżnicowane, a także cechują się wyrazistymi postaciami, których chyba nie sposób nie polubić. Dodam również, że duże wrażenie zrobił na mnie prolog gry, który pokazuje prawdziwe piekło wojny. Gdy giniemy (a skrypt czasem to wymusza) widzimy nasze (tj. żołnierza, który sterujemy) imię oraz nazwisko, a także lata życia. Po chwili sterujemy już innym żołnierzem i tak to pełnego emocji zakończenia, którego nie śmiem Wam ujawnić.
Trzonem Battlefielda od zawsze był tryb multiplayer i nie inaczej jest tym razem. Od dawna nie bawiłem się tak dobrze w sieciowym FPS, jak w nowej grze EA. Mamy więc do dyspozycji następujące formy rozgrywki:
Dominacja - trzy flagi na niewielkich mapach. Utrzymanie każdej daje naszej drużynie punkty, które po zebraniu wyznaczonej puli gwarantują nam wygraną.
Podbój - charakterystyczny dla serii tryb, który jest de facto dominacją na większą skalę. Warto jednak dodać, że przegrywający otrzymuje w połowie rundy behemota, o którym jednak będę pisał niżej.
Szturm - przejmujemy punkty, które pozwalają nam sprowadzić atak artylerii na wroga.
Gołębie wojenne - na mapie pojawia się gołąb, którego musimy przechwycić. Jeżeli utrzymamy go odpowiednio długi czas, to po wypuszczeniu zaniesie wiadomość do artylerii, która ostrzela wroga… chyba że przeciwnik zdąży go zestrzelić w locie.
Drużynowy deathmatch - standardowy tryb dla wszystkich strzelanek, czyli zabijamy wroga i nic poza tym się nie liczy. Dodam, że ta forma zaczęła mnie nużyć, kiedy przyzwyczaiłem się do pozostałych trybów.
Na koniec zostawiłem Operację, czyli nowość w Battlefieldzie. Mamy do dyspozycji pięć zróżnicowanych terenów, na których mierzy się ze sobą 40 albo 64 graczy. Jedna strona się broni, a druga atakuje. Mapa jest podzielona na sektory, na których znajdziemy dwie albo trzy flagi. Jeżeli atakujący zdobędzie wszystkie, przejmuje sektor i może atakować kolejny, chyba że odpowiednia liczba żołnierzy po jego stronie zostanie zabita. Po przejęciu całej mapy przenosimy się na następną (zależnie od terenu czekają na nas dwa lub trzy miejsca, większość ma 4-5 sektorów po dwie flagi) i tak do ostatecznego zwycięstwa. Przegrana atakujących nie kończy gry, tylko wywołuje atak drugą falą (do trzech prób), która nie musi zdobywać powtórnie wcześniej przejętych sektorów. Po pierwszej i drugiej porażce atakujący otrzymują tak zwanego Behemota - statek, sterowiec albo pociąg. Atakujący mogą do niego wejść i zadawać z różnych broni potężne obrażenia broniącym się. Oczywiście Behemot może zostać zniszczony przez wroga, ale jego wytrzymałość jest wyjątkowo duża i w przypadku statku niemal niemożliwa do przełamania.
Operacja to najlepszy tryb sieciowych FPS-ów, w jaki grałem. Wojna totalna! Sześćdziesięciu czterech graczy na olbrzymich mapach sprawia, że emocje sięgają zenitu, a klimat olbrzymich starć jest niesamowity. Czołgi niszczą budynki, samoloty bombardują pozycje wroga. Pojawienie się Behemota wywraca grę do góry nogami, ale i wpływ pogody jest niesamowity. Nadejście mgły sprawia, że nie mamy co sięgać po samoloty i snajperów, bo stają się one nieprzydatne. Zaciekłość starć potrafi być ogromna, a widowiskowość dewastowanych miast nie ma sobie równych w innych grach na rynku. Zdecydowana większość map została dobrze zaprojektowana, choć moim (jak i wielu innych graczy) faworytem jest miasto Amiens, gdzie czołgi mogą przedzierać się przez kamienice, w których roi się od snajperów, a na wąskich uliczkach trwają walki piechoty, która jest bombardowana przez pociąg atakujących.
Na koniec warto wspomnieć o oprawie graficznej nowego Battlefielda. Silnik Frostbite już nie raz udowadniał, że świetnie sprawdza się przy modelach i animacjach postaci, ale miałem spore obawy związane z zastosowaniem go przy polach bitew I wojny światowej. Tak jak możecie zobaczyć na zrzutach ekranowych i materiałach wideo, których jest pełno w sieci, Dice odwaliło kawał dobrej roboty. W czasie rozgrywki dzieje się naprawdę sporo. Błoto tryska spod gąsienic chlapiąc nam na broń, budynki kruszą się pod naporem czołgów, granaty gazowe rozpylają zielony dym, palący się samolot uderza w ziemię. Realizm świata przedstawionego jest ogromny i czasem aż warto wyjrzeć ponad celownik i rzucić okiem na to, co dzieje się wokół nas. Jedyne zastrzeżenia w kwestii grafiki mam jedynie d budynków – nie wszystkie bowiem niszczą się w równy sposób. Czasem czołgiem możemy „zaorać” kamienicę, a czasem drobny domek pozwala nam jedynie na zrobienie wyłomu w ścianie.
Nie mam większych zastrzeżeń do oprawy dźwiękowej, ale muszę zwrócić uwagę na pewien istotny aspekt. Sama warstwa audio dotycząca wybuchów, okrzyków, strzelania itd. jest świetna i potęguje klimat rozrywki, ale nie można tego powiedzieć o polskim dubbingu. Nie dlatego, że jest on zły – bo nie jest – ale dlatego, że nie może być dobry. W kampanii dla jednego gracza wcielamy się między innymi w Amerykanina, Brytyjczyka i Australijczyka, a każdy z nich mówi innym akcentem angielskiego, co jest w czasie jednej misji istotnym elementem fabularny. Siłą rzeczy polski lektor nie był w stanie oddać tych akcentów mówiąc po polsku. Nie mogę tego potraktować jako wadę, ale zachęcam do rozważenia włączenia polskich napisów i zostawienia głosów anglojęzycznych aktorów na czas kampanii dla jednego gracza. W przypadku multiplayera może już powrócić do domyślnego wyboru.
Battlefield to jak na razie jedna z najlepszych gier roku w swoim gatunku. Do produkcji można mieć pewne zastrzeżenia dotyczące przede wszystkim zbalansowania rozgrywki (czołgi i Behemoty czasem zadają zbyt wielkie szkody), pewnych ograniczeń dotyczących zdobywania nowych broni (są przypisane do klas i ich rozwoju) oraz spóźnienia się z trybami niestandardowymi (czekam na hardcore) na premierę, ale to drobnostki. Klimat tej gry i to, co widzimy na olbrzymich mapach sprawiają, że nowa produkcja Dice to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów strzelanim i nie wiem, kiedy jakaś gra strąci ją z trony moich ulubionych zręcznościowych (tj. nie e-sportowych) FPS-ów.
Kopię gry dostarczył wydawca - Electronic Arts Polska