MacBook Pro, czyli innowacje przez kastracje
Wczorajszą konferencję Apple oglądałem z niemałą konsternacją. Zobaczyłem bowiem produkt – MacBooka Pro – który pod pewnymi względami budzi mój zachwyt, a pod pewnymi zawodzi moje oczekiwania. Nie do końca rozumiem również sposób, w jaki urządzenie to zostało zaprezentowane i bynajmniej nie mam tutaj na myśli wyłącznie fiksacji Apple na punkcie Emoji.
Cieszę się, że Apple zmierza w kierunku zapanowania nad swoją ofertą, która w ciągu ostatnich pięciu lat znacznie się rozrosła. Doprowadziło to w moim przypadku do różnych ciekawych sytuacji. Wierzcie lub nie, wytłumaczenie moim „nietechnologicznym” znajomym, że iPhone SE to taki iPhone 6s, ale w obudowie iPhone'a 5s i nie ma 3D Touch, którego działanie ciężko opisać słowami, było... trudne. Niemniej jednak firma z Cupertino – przynajmniej w przypadku MacBooków – chce chyba doprowadzić do sytuacji, gdy na rynku pozostanie wyłącznie MacBook i MacBook Pro. Super, tylko swój cel osiąga krocząc dość wyboistą dla użytkowników ścieżką.
Osoby znające biografię Steve'a Jobsa na pewno pamiętają, co zrobił po powrocie do Apple pod koniec lat 90'. Podzielił tablicę na cztery części – wiersze oznaczył jako laptopy i komputery stacjonarne, a docelowego użytkownika określił jako pro i nie-pro. Wierzę, że podobnie jak stworzone przez Dietera Ramsa zasady dotyczące designu nie dezaktualizują się z upływającym czasem, tak i tablica Jobsa nadal ma sens. Zarówno w jednym, jak i drugim przypadku zasady można łamać (czego trio Mac Pro, Mac mini i iMac są najlepszym przykładem), ale zanim się do tego przystąpi, to warto je poznać oraz zrozumieć ich istotę.
Podział Jobsa miał na celu przede wszystkim ułatwić potencjalnym konsumentom wybór właściwego komputera, co przed jego powrotem do firmy nie było łatwym zadaniem. OK, chcę laptopa i jestem użytkownikiem Pro, więc wybieram MacBooka Pro. No dobrze, to co otrzymam po otwarciu pudełka? Produkt niekompletny!
Zanim przyjdę do rozwinięcia zakończenia powyższego akapitu chciałbym zwrócić jeszcze raz Waszą uwagę na ofertę produktów Apple. Mamy Beatsy, które ładujemy przez micro USB, iPhone'y oraz iPady z kablem Lightning-USB, a także MacBooki z USB-C. Czy to jest ta „odwaga”, o której mówił miesiąc temu Phil Schiller? Powiedzmy sobie szczerze – pójście w kierunku USB-C ma sens, bo sam standard jest wygodny i gwarantuje wysokie prędkości transferów, a ponadto korzysta z niego protokół Thunderbolt 3. Jest tylko jeden problem – w przypadku komputerów świat nie jest na niego gotowy. Odwagą Apple, która pozwoliłaby na popularyzowanie USB-C, byłoby wyposażenie w tego typu złącze nie tylko MacBooki, ale i iPhone'y, iPady i Beatsy.
Buńczucznie zakwalifikuję się jako użytkownika Pro i to nie tylko dlatego, że używam (poprzedniej już generacji) MacBooka Pro. Korzystam z Adobe Premiere i After Effects, programów do grafiki, takich jak Affinity Photo i Photoshop, a co najważniejsze – spędzam przy komputerze kilka ładnych godzin w ciągu dnia. Reasumując, potrzebuję relatywnie dużej mocy, sporej ilości RAM-u, ekranu o wysokiej rozdzielczości i co najważniejsze – niezawodności. Wyciągam więc mojego nowego MacBooka Pro z pudełka, osprzęt spełnia moje wymogi (choć nadal uważam, że mariaż z Nvidią byłby lepszy niż z AMD), ekran cud malina, a nawet głośniki dają radę. Mniejsza waga, bardziej poręczny, do klawiatury się jakoś przyzwyczaję, panel Touch Bar z pewnością się przyda, ale... No właśnie, ale ja nie mam w domu rzeczy, którą mógłbym do tego MacBooka podłączyć.
Dysk z backupem – USB. Pendrive z plikami do instalacji systemu – USB. iPhone – USB. Mikrofon – USB. Odbiornik do myszki – USB. Monitor – HDMI. Lista nie kończy się na tych pozycjach. Oczywiście mogę kupić przejściówki i „przyozdobić” utrzymanego w minimalistycznej stylistyce MacBooka stertą białych kabelków, które będę musiał ze sobą nosić. Czy to jest to słynne „plug and play”, z którego słynęło Apple? No dobrze, powiedzmy jednak że zdecyduję się iść z duchem czasu. Wymienię kable! Nie będę się uciekał do przedstawiania kosztorysu takiej operacji, bo ten każdy może sobie sporządzić zależnie od własnych potrzeb. Niemniej jednak zmierzam do tego, że kilku kabli... nie kupię. W dysku zewnętrznym mam bowiem port łączący micro USB i złącze zasilające. W mikrofonie znajduje się... nawet nie wiem co. Zainteresowanych odsyłam do przypatrzeniu się Audio-Technica AT2020 USB Plus. Pendrive'y USB-C zaczynają się pojawiać w sklepach, więc mogę je, podobnie jak pozostałe produkty, przemilczeć i zostać przy zamiarze wymiany okablowania.
Wrócę jednak do marketingu, o którym pisałem na początku. MacBook ma być w założeniu sprzętem dla każdego i sposób promowania go w jakikolwiek sposób nie będzie dla mnie zaskoczeniem. MacBook Pro to jednak produkt dla węższego grona odbiorców – w tym grafików, montażystów, fotografów, programistów itd. Swoje żale na te urządzenie wylałem wyżej, ale nadal uważam, że promowanie Touch Bara za pomocą Emoji i Pixelmatora mija się z celem. Nawet zaproszenie na scenę przedstawicielki Adobe nie uratowało zbytnio sytuacji.
Apple rzucając hasła o odwadze powinno się nią wykazać i konsekwentnie dążyć do wyznaczonego przez siebie celu – wprowadzenia USB-C. Jeżeli firma nie jest jednak na to gotowa, to niech zaakceptuje, że użytkownicy pro też nie są i wymagają zachowania choć jednego USB-A w komputerze, na jaki mogą wydać nawet 20 tysięcy złotych. Mamy teraz bowiem do czynienia z inną niż w przypadku pozbawionego napędu optycznego MacBooka Air sytuacją. Wtedy to USB przejmowało pałeczkę po coraz rzadziej wykorzystywanych CD i DVD. Coraz ciężej będzie mi przekonać znajomych, że lepiej kupić Maca niż PC z Windowsem. Lista argumentów zaczyna maleć i wpływ na ten stan rzeczy ma zarówno Microsoft, jak i Apple.
P.S. MagSafe 2 [*] Wpisujcie miasta.