Zwierzenia Appleholika, czyli jak to się zaczęło
Był szary. Na nim stał monitor, który zdawał się tworzyć z nim jedną całość. Obok niego znajdowało się pudło o niewiele mniejszych wymiarach, z szeroką i dość grubą szczeliną zasłoniętą klapką i z wystającą pod nią dźwignią. Przed nim leżała niewielka szara klawiatura, a obok niej kanciasta mysz z jednym klawiszem. Monitor był monochromatyczny. Zasadniczo wszystko było szare, choć z wyjątkami. W obudowach tych urządzeń (poza pudełkiem ze szparą) było coś bardzo kolorowego. Tym czymś był maleńki znaczek – tęczowe logo Apple. Nazywał się Macintosh LC.
Pierwszy raz Maca z bliska zobaczyłem w Printy Poland. Znajomy „Amigowiec” z giełdy komputerowej opowiadał, że pracuje na takich komputerach i jeśli chcę, to może mi pokazać. Oczywiście, że chciałem, bo w 1991 roku komputer Apple w Polsce był niesamowitą rzadkością. Co utkwiło mi w pamięci najbardziej po pierwszym spotkaniu? Jednoklawiszowa myszka, stacja FDD bez guzika, wypluwająca dyskietki po włożeniu ich ikonki do śmietnika, opisane we wstępie „pudło ze szczeliną”, czyli napęd wymiennych dysków SyQuest, oraz delikatna woń ozonu wydobywająca się z drukarek laserowych. Choć moje domowe Amigi miały bogatą konfigurację i dyski twarde, to ogromne wrażenie wywarło na mnie 10 MB pamięci RAM w tym niewielkim komputerze oraz napęd SyQuest (nie był to produkt Apple), który obsługiwał wymienne dyski o pojemności 44 MB! Przypomnę, że pojemność dysków twardych w komputerach mieściła się wtedy w zakresie 20–80 MB. A! Jeszcze mikrofon na kabelku, dołączany do Maca, i wbudowana w system możliwość nagrywania dźwięku. Tego w Amidze nie miałem.
Amiga była lepsza!
Komputery Apple to był inny, nieosiągalny dla mnie świat i choć robiły ogromne wrażenie, to nie wpadłem w kompleksy. Amigi miały ogromne możliwości multimedialne i wyjątkowe rozwiązania w układach graficznych, dodatkowo dysponowały wtedy bardziej zaawansowanym wewnętrznie systemem operacyjnym. Cechował go multitasking z wywłaszczeniem i częściowa ochrona pamięci. Dzięki temu programy uczciwie były obdzielane mocą procesora, a zawieszenie jednego nie zawsze „wykładało” cały komputer. Apple System 7, który panował na Macintoshach w latach 90. XX w., posiadał multitasking, w którym programy odgrywały większą rolę i to one decydowały, ile „mocy” mogą oddać innym aplikacjom. Do tego brak ochrony pamięci skutkował tym, że zawieszenie jednego programu prawie zawsze zamykało system. Na szczęście zdarzało się to bardzo rzadko. Przekonałem się o tym kilka miesięcy później.
Bliskie spotkanie.
Z racji przenosin z Politechniki, spowodowanych wybitną niechęcią do analizy matematycznej, na Akademię Ekonomiczną i studia zaoczne, musiałem poszukać sobie jakiejś pracy. Jak już wiecie z kilku poprzednich artykułów, „zaciągnąłem” się jesienią 1991 roku do firmy, gdzie Macintoshe stanowiły element linii produkcyjnej pieczątek i wizytówek. Z DTP zapoznałem się już na Amidze, więc opanowanie zasad prostego składu nie stanowiło problemu. Pierwsze doświadczenia (jeszcze podczas okresu próbnego) zdobywałem na Macintoshu Classic. Był to najsłabszy komputer w firmie, ale za to najbardziej urokliwy. Wyglądał jak pierwszy Macintosh i miał taki sam procesor (również taki jak moja Amiga), M68000 taktowany zegarem 8 MHz. Do tego dysk 40 MB i 4 MB pamięci RAM. Wystarczało to na pracę z programem Aldus FreeHand 3, choć bez zbytniego komfortu. Ekran miał takie same możliwości jak w Macintoshu 128, czyli wyświetlał czerń lub biel w rozdzielczości 512 × 342 na 9" kineskopie. I na tym komputerze tworzyłem pieczątki! Teraz, gdy Apple Watch ma prawie taką samą rozdzielczość na kolorowym wyświetlaczu, wydaje się to zadziwiające.
Po okresie próbnym mogłem już pracować na opisanym we wstępie Macintoshu LC, z monitorem monochromatycznym o przekątnej 13", pracującym w szesnastu odcieniach szarości, przy rozdzielczości 640 × 480. W obudowie, którą - jak się dowiedziałem - zwą „pizza box”, mieścił się procesor Motoroli 68020 taktowany zegarem 16 MHz. Niestety, choć procesor był w pełni 32-bitowy, to magistrala systemowa została obcięta do 16 bitów, ale pozwoliło to na zachowanie „przystępnej” ceny. O tym, jak wielką różnicę powodowało to przycięcie magistrali, przekonałem się rok później, po zakupie Amigi 1200, która miała taki sam procesor, ale z magistralą 32-bitową. Była w zasadzie dwa razy szybsza, nawet podczas emulacji Macintosha. Do płyty główniej przylutowano 2 MB pamięci RAM, ale dwa sloty na 8-bitowe moduły SIMM pozwalały na rozbudowę do 10 MB i tyle miał Macintosh, na którym pracowałem. Pamięć wideo była również w formie modułu, który można było wymienić z 256 KB na 512 KB. Dysk twardy SCSI miał pojemność 40 MB. W obudowie znajdowała się też oczywiście stacja dyskietek „Super Drive” 1,44 MB, a uzupełnienie kompletu stanowił wspominany już mikrofon.
Magia.
Pamiętajcie, że wciąż byłem bardzo zadowolony z moich Amig, które miały sprzętowo wyraźną przewagę, choć bez „niuansów” jak „plująca” stacja dyskietek, wbudowana sieć, mikrofon i SCSI. Jednak Mac OS (pomimo wspomnianych wad) miał w sobie coś „magicznego”. System stanowił przemyślaną całość i był spójny z oprogramowaniem, a w przeciwieństwie do PC czy Amigi, nigdzie nie pojawiało się okno „DOS” lub „CLI”. Dodatki do systemu, np. niezastąpiony QuickKey, potrafiły „odwalić” połowę czynności przy układaniu pieczątek lub wizytówek. I właśnie QuickKey wspominam najmilej z pierwszego okresu pracy na Apple (po wtajemniczeniu, bo początkujący składacze pieczątek nie mogli z niego korzystać). W zasadzie konfrontacja Maca z Amigą bardzo przypominała obecną „przewagę” produktów konkurencji nad produktami Apple. Niby więcej rdzeni, megaherców czy megapikseli, ale wciąż czegoś brak.
Fot. Macminik (tyt.), Karol Kopp (art.)