Czy macie już elektryczność, radio i telewizję?
W artykule opublikowanym w jednym z poprzednich numerów Steve Sande wspominał o tym, jak w latach 60. i 70. ubiegłego wieku dorastał z komputerami, o których ja czytałem tylko w książkach. Nic dziwnego, kiedy on w 1974 roku kończył koledż, ja dopiero się rodziłem. Nie tylko z tego powodu moje dorastanie z komputerami wyglądało inaczej, dzielił nas czas, odległość niemal 10 tysięcy kilometrów i zupełnie inne realia - wolny świat Steve'a i komunistyczna Polska pogrążona w kryzysie ekonomicznym, funkcjonująca w cieniu Wielkiego Brata.
Przez ostatnie 25 lat podczas moich podróży na Zachód nasłuchałem się wielu stereotypowych opinii, o tym jak wtedy wyglądać miała Polska. Zdarzały się też bardzo głupie - z mojej perspektywy - pytania, bazujące właśnie na tych opiniach. Najgłupsze z nich zadało mi starsze małżeństwo Anglików, które w 1995 roku zwiedzało, tak jak ja, Szkocję. Spotkaliśmy się na wyspie Arran, odwiedzając jeden z tamtejszych megalitów. Od rozmowy o kamiennym kręgu, w którym właśnie staliśmy, przeszliśmy do innych tematów. Kiedy powiedziałem im, że przyjechałem z Polski, zauważyłem dziwną zmianę na ich twarzy - rysowała się na niej ciekawość i obawa. Widziałem, że chcą zadać mi pytanie, a że byli to ludzie starej daty, to wpojona im od urodzenia grzeczność była silniejsza od ciekawości. Postanowiłem im w tym pomóc i sam zapytałem o to, co siedzi im na końcu języka. Pytanie, jakie padło z ich ust, zbiło mnie z pantałyku:
Czy teraz, kiedy upadł w Polsce komunizm, macie już elektryczność, radio i telewizję?
Nie było w tym pytaniu krzty złośliwości. Ludzie ci byli święcie przekonani o tym, że w socjalistycznej Polsce nie ma prądu i nikt nie słyszał o takich wynalazkach, jak radio i telewizja. Stereotypy te żywe były nie tylko w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku. Kiedy w 2006 roku pracowałem jako przewodnik ekipy irlandzkiej telewizji nagrywającej w Polsce swój program, miałem ogromne trudności z wybiciem im z głowy tego, że Polacy nie jeżdżą powszechnie Ładami, bo to już i nie te czasy, a i w komunie bardziej popularny był robiony w naszym kraju Fiat 125p, na którego włoskim pierwowzorze bazowała konstrukcja radziecka. Co gorsza, Irlandczycy byli święcie przekonani, że w 2006 roku w Polsce dalej jeżdżą głównie wozy drabiniaste i na nasze nieszczęście udało im się taki wóz z powożącym starym pomarszczonym chłopem i podobnie wyglądającym do niego koniem spotkać w jednej ze wsi na drodze z Warszawy do Puław. Z kolei pewien Anglik, z którym miałem okazję pogadać w londyńskim pubie, wspomniał, że pod koniec lat 70. nauczyciele wmawiali im, że w Polsce wszyscy ludzie są szarzy i smutni i że trzeba wysyłać im świece.
Oczywiście nie neguję historii, opresyjnego i totalitarnego w dużym stopniu państwa, będącego bezwolnym satelitą Związku Radzieckiego. Dobrze pamiętam wielki kryzys, jaki rozpoczął się na początku lat 80., jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego. Odczułem go mocno, jak chyba każde dziecko w dość prozaiczny sposób. Ze sklepów zniknęły banany, czekolada, a codziennością stała się śmierdząca mortadela, która z włoskim oryginałem nie miała wiele wspólnego. Pamiętam permanentny brak niemal każdego produktu i to, jak z dumą szedłem przez miasto obwieszony sznurkiem z rolkami papieru toaletowego niczym John Rambo pasami amunicji. Pewnie, że świece, do których wysyłania namawiał angielski nauczyciel, były równie chodliwym towarem - braki prądu były dość powszechne. Czy jednak tamta rzeczywistość była nudna i smutna? Nawet biorąc poprawkę na to, że z biegiem lat w pamięci zostają tylko te dobre wspomnienia, nie mogę zgodzić się z tym twierdzeniem. Nie była może nazbyt kolorowa, ale na pewno nie była szara. Szare były jedynie betonowe płyty, z których zbudowane były bloki osiedla, na którym mieszkałem.
Osiedla takie, jak łódzka Retkinia, dla mieszkańców Zachodu to także trudny do zrozumienia twór. Tam właściwie od początku traktowano je jako swego rodzaj getta biedoty i marginesu społecznego i to w nich często upychano emigrantów zarobkowych z Bliskiego Wschodu czy z Afryki. Eksperyment z osiedlami betonowych bloków i wieżowców na Zachodzie się zwyczajnie nie udał, czego przykładem może być niedawne wyburzenie liczących po kilkadziesiąt pięter bloków mieszkalnych Red Road w Glasgow. Tymczasem w Polsce, państwie borykającym się z permanentnym niedoborem mieszkań, w porównaniu z zapuszczonymi, a często i pozbawionymi wszelkich wygód starymi czynszówkami betonowe bloki oferowały mieszkania o stosunkowo wysokim standardzie, z łazienką, toaletą, centralnym ogrzewaniem, ciepłą wodą i balkonem. Komunistyczny reżim z braku mieszkań upychał ludzi gdzie popadnie, nie patrząc na ich status społeczny, wykształcenie i zawód. W jednej klatce schodowej, obok siebie, mieszkali drobny opryszek, milicjant, uniwersytecki wykładowca, lekarz, kierowca miejskiego autobusu i robotnik. Ta społeczna równość częściowo narzucona przez komunistyczny reżim, a po części wynikająca ze wspomnianych już braków mieszkaniowych, okazała się funkcjonować nad wyraz sprawnie i trwa do dzisiaj.
Na przełomie lat 70. i 80. mieliśmy tylko czarno-biały telewizor, monofoniczne radio i szpulowy magnetofon ZK240. Wszystkie te urządzenia wyprodukowane były przez różne zakłady państwowego przedsiębiorstwa Unitra. Czarno-białe telewizory były wtedy chlebem powszednim. Wyjątkiem były pierwsze odbiorniki kolorowe, głównie radzieckie Rubiny, którym zdarzało się niekiedy zająć ogniem. Taki telewizor stał u mojej babci. Do dzisiaj pamiętam suwaki do regulacji koloru, podobne do tych, jakie znaleźć można obecnie w programach graficznych.
Telewizor był oczywiście najważniejszym w tym czasie urządzeniem domowym. Liczba kanałów, w porównaniu z dzisiejszą ofertą kablówek czy nawet multipleksu, była niewielka. Program 1 i Program 2. I choć była to tuba propagandowa partii - zwłaszcza Dziennik Telewizyjny - to jednak puszczane w nich były amerykańskie filmy i seriale. Więcej niż obecnie było w nich programów wartościowych, popularnonaukowych. Na Dwójce było „Kino Oko”, w którym prezentowano różnego rodzaju filmy dokumentalne. Z kolei Jedynka mogła się wtedy pochwalić najlepszym programem popularnonaukowym, jaki powstał w polskiej telewizji. Mowa oczywiście o „Sondzie”. Formuła programu oraz prowadzący go ekonomista Zdzisław Kamiński i fizyk Andrzej Kurek tworzyli magiczną mieszankę. Bez względu na to, co było tematem danego odcinka, oglądałem niemal każdy, nie mogłem wręcz odkleić się od ekranu.
To właśnie w „Sondzie” pierwszy raz zobaczyłem komputery. Program poświęcony był ich wykorzystaniu w biurach, w studiach graficznych, a nawet w rozrywce, czyli w grach. Przyznaję, że to jednak nie dzięki „Sondzie” zainteresowałem się komputerami na dobre. Sprawiła to przyczepa, która stanęła na znajdującym się nieopodal mojego bloku ogromnym parkingu (wtedy jeszcze pustym, bo samochodów było mało). W środku stały ustawione w rzędzie flipery (automaty, w których za pomocą specjalnych paletek - fliperów - strzela się aluminiową bilą w różne punktowane miejsca, jednocześnie nie pozwalając jej spać pod wpływem siły ciążenia w dół) oraz jeden automat typu arcade, czyli gra telewizyjna - Asteroids. I to dzięki Asteroids wpadłem jak śliwka w kompot. Od tego czasu całe kieszonkowe, jakie dostawałem, wydawałem właśnie w tym automacie.
Kilka miesięcy później właściciel tego przybytku przeniósł się z przyczepy do murowanego pawilonu, salonu gier z prawdziwego zdarzenia. Stały tam już głównie gry telewizyjne, jak Defender, Moon Patrol, Donkey Kong, Pac-Man i kilka innych, których tytułów zwyczajnie już nie pamiętam. Codziennie po szkole dzieciaki tłumnie okupowały to miejsce, nie tylko grając w gry, ale i oglądając grę innych. Salon gier był miejscem zarazem magicznym, jak i niebezpiecznym. Niektóre starsze dzieci zwyczajnie grabiły te młodsze, grożąc pięściami. Właściciel, siedzący w swoim kantorku, w którym rozmieniał grubsze pieniądze na monety przyjmowane przez automaty, udawał, że tych wymuszeń czy wręcz napadów nie widzi. Ostatecznie i tak pieniądze trafiały do jego automatów.
To mniej więcej w tym czasie w Polsce pojawiły się pierwsze, sprowadzane z Zachodu 8-bitowe mikrokomputery (jak je wtedy nazywano). Gdzieś w 1983 roku pierwszy raz miałem okazję dotknąć takiego właśnie urządzenia. Było to w sercu łódzkich Bałut, przedwojennej dzielnicy żydowskiej i getta Litzmannstadt (jak to miasto oficjalnie nazywane było podczas okupacji). Grałem w proste gry na komputerze Commodore 64, produkcie firmy założonej przez Jacka Tramiela - człowieka, który w Łodzi się wychował i który przeżył wojnę zamknięty właśnie w tym getcie. Warto wspomnieć, że kilka lat wcześniej to Commodore było zainteresowane kupnem dopiero co założonej firmy Apple, a Steve Jobs był nawet skłonny ją sprzedać - wszystko rozbiło się jednak o cenę.
Nie był to mój własny C 64. Mogłem jedynie bawić się nim raz w tygodniu, w ramach kursu programowania w BASIC-u. Po prawdzie uczęszczałem na niego nie po to, by uczyć się programowania, ale by grać w gry. Pierwsza godzina poświęcona była faktycznie na naukę. Pozostałe 30 minut przeznaczone było na gry dla młodszych uczestników kursu. Wyobraźcie sobie dziesięcioro dzieci i tylko jeden niewielki komputer. 50 minut, jakie spędzałem w autobusach w drodze z domu do ośrodka kultury, w którym odbywały się zajęcia, warte były tych magicznych chwil.
W następnym roku, w jednym ze znajdujących się na Bałutach domów kultury, otworzono mały klub komputerowy. Kolejny raz grupa dzieci siedziała nad jednym komputerem. Tym razem był to ZX Spectrum+ podłączony do czarno-białego telewizora, wyposażony w prymitywny i często wciągający taśmę magnetofon kasetowy polskiej produkcji, ironicznie nazwany „Data Recorder”. Załadowanie gry zajmowało zwykle kilka minut, choć dla nas dzieciaków była to wieczność. Co gorsza, na ekranie dość często pojawiał się komunikat „Tape loading error” i proces wgrywania trzeba było rozpoczynać od początku. Komputerowi zapaleńcy podczas wgrywania programu starali się nie ruszać, nie mówić i niemal nie oddychać, tak jakby mogło to zaburzyć kosmiczny ład, co z kolei miałoby skutkować błędem ładowania, a więc niepowodzeniem całej operacji. Oczywiście nie miało to znaczenia, a powody były zdecydowanie bardziej przyziemne - kiepskiej jakości magnetofony i taśmy umieszczone w kasetach (często mające już za sobą dziesiątki innych nagrań).
Komputery ZX Spectrum dostępne były początkowo w trzech wersjach. Modele 16K i 48K przypominały z wyglądu duże kalkulatory naukowe, a to ze względu na niewielkie gumowe klawisze, do których przypisana była masa różnych funkcji, oraz brak długiego klawisza spacji (miała ona rozmiar pojedynczego klawisza i umieszczona była w najniższym rzędzie po prawej strony). ZX Spectrum+ był już konstrukcją bardziej zaawansowaną z pełnowymiarową, stosunkowo normalną klawiaturą (choć dalej dość niskiej jakości) i większą obudową. Graliśmy na nim w takie gry, jak Manic Miner, Jet Set Willy czy Knight Lore.
Innym miejscem, w którym w każdą niedzielę mogłem przyjrzeć się z bliska komputerom, zobaczyć nowe gry (choć nie zagrać w nie), była giełda komputerowa mieszcząca się w budynku NOT-u. Nie był to wtedy jeszcze targ, na którym handlarze sprzedawali pirackie oprogramowanie, a potem także i komputery, choć oczywiście można było przegrać sobie grę za drobną opłatą. Wtedy było to jeszcze miejsce, do którego zaglądali fani komputerów, by pokazać swoje własne maszyny lub zobaczyć niektóre inne z bliska. Tam miałem np. okazję przyjrzeć się maszynom Amstrad-Schneider CPC albo zobaczyć tak egzotyczny komputer jak Amstrad PCW, będący właściwie rozbudowaną maszyną do pisania, pracującą tylko w trybie tekstowym.
Ze względu na nałożone przez Stany Zjednoczone na Blok Wschodni embargo, początkowo jedyną drogą, jaką sprowadzano komputery do kraju, był import prywatny czy po prostu przemyt. Jednak już w połowie lat 80. reżim zdał sobie sprawę z rozpoczynającej się komputerowej rewolucji, której nie był w stanie w żadnym razie powstrzymać. Z drugiej strony przyczyniała się ona mimo wszystko do rozwoju chylącego się z roku na rok ku upadkowi państwa. Właśnie wtedy do oficjalnej sprzedaży trafiły pierwsze komputery. Były to maszyny Atari XL i XE oraz Timex 2048. Te drugie były amerykańskim klonem ZX Spectrum i niemal w pełni z maszyną Sir Clive'a Sinclaira kompatybilną. Można je było kupić w sklepach Centralnej Składnicy Harcerskiej. Z kolei komputery Atari XL i XE wraz z akcesoriami w postaci magnetofonu i stacji dyskietek elastycznych 5,25 cala dostępne były w Peweksach za dolary lub inne waluty wymienialne (polski złoty do nich się wtedy nie zaliczał). Sieć Pewex była swego rodzaju alternatywną rzeczywistością wobec święcących pustkami sklepów spożywczych i przyjmujących długoterminowe zapisy na pralki, telewizory i radiomagnetofony rodzimej konstrukcji sklepów AGD i RTV. W Peweksach było wszystko, od prawdziwej czekolady, batonów Mars i Snickers, przez produkowane w Polsce papierosy Marlboro czy eksportową polską szynkę konserwową, a także kosmetyki, ubrania, klocki Lego i resoraki Matchboksa (małe odlewane z metalu modele samochodów) po telewizory, sprzęt stereo i komputery właśnie.
Ich import oficjalnymi kanałami i sprzedaż w sklepach państwowych przedsiębiorstw był możliwy m.in. dlatego, że już wtedy były to konstrukcje przestarzałe. Na Zachodzie popularność zyskiwały już maszyny 16-bitowe, pierwsze Macintoshe, komputery PC, Atari ST i Amigi. Na szczęście na większość z 8-bitowych maszyn dalej robiono świetne gry, a i wystarczały też początkowo do nauki programowania. Niestety, mojej rodziny nie stać było na pełen zestaw, dlatego dostałem najpierw gołego Atari 65 XE, bez magnetofonu czy stacji dysków. Musiałem przepisywać proste gry z jednego z czasopism, jakie już wtedy pojawiły się na rynku. Moją ulubioną był prosty klon gry Breakout. Przepisanie programu w Basicu wraz z masą cyferek kodu maszynowego zajmowało mi około godziny. Później mogłem grać do wyłączenia komputera. Kilka miesięcy później dostałem w końcu magnetofon. Mogłem wreszcie wejść do raju i grać w te wszystkie wspaniałe gry, w które grali moi koledzy.
W latach 1985 i 1986 pojawiły się w kioskach pierwsze magazynu komputerowe. Było ich wtedy na rynku całkiem sporo. Różniły się tematyką, a więc potencjalnie i odbiorcą, wielkością, a nawet rodzajem papieru, na jakim były drukowane. Na papierze gazetowym i do tego tylko w czerni i bieli drukowany był magazyn IKS (Informatyka Komputery Systemy) - to w nim było najwięcej ciekawych listingów programów w BASICU dla różnych komputerów. Na zdecydowanie lepszym, bo kredowym papierze drukowany był Mikroklan, choć i tak najlepszy jakościowo papier zarezerwowany był dla magazynu „Kraj Rad”, mającego promować wśród Polaków krainę wiecznej szczęśliwości, czyli Związek Radziecki. Po roku istniały tylko dwa czasopisma, drukowane w kolorze na średniej jakości papierze: skierowany do młodszego czytelnika „Bajtek” oraz do tego bardziej dojrzałego - „Komputer”. Oba czytane jednak były przez wszystkich fanów komputerów, a dostać je było stosunkowo trudno. Znikały z kiosków RUCH-u niemal momentalnie. Wbrew słowom ówczesnego ministra do spraw młodzieży - Aleksandra Kwaśniewskiego - Bajtek nie powtórzył sukcesu Apple i nie przetrwał długo po transformacji ustrojowej.
Pomimo zapóźnienia względem Zachodu i permanentnych braków w zaopatrzeniu boom na komputery w Polsce trwał, co więcej - powstawały projekty wyprzedzające swoją epokę. Wspomnieć tutaj wypada o multimedialnej płycie winylowej zespołu Papa Dance, na której zamiast jednej z piosenek umieszczono program dla ZX Spectrum przedstawiający sylwetki muzyków. Wystarczyło podłączyć gramofon do komputera jak magnetofon i wgrać program z płyty. Drugim nie mniej ciekawym projektem była audycja „Radiokomputer” emitowana przez IV Program Polskiego Radia. W jego ramach nadawane były programy komputerowe, które można było nagrać na kasetę i następnie wgrać do komputera.
Niestety w tych czasach komputery Apple w Polsce niemal nie istniały. Ich liczba była na tyle niewielka, że mało kto o nich coś w ogóle wiedział. Ja sam odkryłem je w 1986 roku w przywiezionych ze Stanów przez znajomych rodziny kilkudziesięciu numerach magazynów „Newsweek” i „Time”. Dziwiłem się, co to za komputery, o których nigdy wcześniej nie słyszałem. W tym samym roku trafiła na moje biurko książka „Komputery osobiste”, przedstawiająca w szczegółach budowę komputerów, peryferiów i systemów operacyjnych oraz omawiająca poszczególne typy komputerów. To w niej przeczytałem o Lisie, Macintoshu czy Apple II GS.
Przez długie lata Maki były jednak poza moim i nie tylko moim zasięgiem. Komputery te kosztowały fortunę jeszcze w połowie lat 90. ubiegłego wieku. Stać na nie było niektóre studia graficzne czy agencje reklamowe. Do dzisiaj krążą opowieści o grafiku, który sprzedał kawalerkę, by kupić wymarzonego Maca. Na początku lat 90. stać mnie było tylko na Atari ST, 16-bitowy komputer bazujący na tym samym procesorze co Macintosh - Motoroli 68000 i posiadający podobny do Maca graficzny interfejs użytkownika. Ponownie korzystałem z komputera stworzonego przez firmę będącą własnością Jacka Tramiela (w połowie lat 80. odszedł z założonego przez siebie Commodore na skutek konfliktu z udziałowcami i kupił upadające Atari). Jak wielu Polaków emigrujących po II wojnie światowej do Stanów zmienił on nieznacznie swoje nazwisko. Tak naprawdę nazywał się Jacek Trzmiel, o czym w subtelny sposób przypominała ikona tego owada pojawiająca się w systemie Atari ST zamiast klepsydry z Windows czy ikony zegarka w systemie Macintosha (a obecnie piłeczki plażowej).
Był początek lat 90., na swojego Maca musiałem jeszcze długo czekać.
Obrazki: Evan Amos (Commodore 64, Atari 130 XE), Bill Bertram (ZX Spectrum +, Atari 1040 ST), Radosław Szwarc (nagłówek)