Rok z iPadem Air 2, czyli kilka myśli o przydatności tabletu Apple
W zeszłym roku mi odbiło i postanowiłem zrobić doktorat. Nie bylibyśmy sobą, my geekowie, gdybyśmy takich decyzji nie traktowali jako idealnego pretekstu, by kupić nowy sprzęt. Geek i sympatyk Apple? Jeszcze lepiej! Wszak zabawek z jabłkiem na obudowie nigdy dość, prawda? A skoro kosztują niemało, dobry pretekst to podstawa, żeby kłaść się spać z czystym sumieniem. No. Doktorat. Nie będzie lekko. Coś się od życia należy. No i sam się nie napisze. Umysł musi być zadowolony. Ciało zrelaksowane. A sprzęt pod ręką, bo genialny pomysł może wpaść do głowy w każdej chwili. A ten mój MacBook Pro fajny jest, ale ciężki. Nie zamierzam go przecież wszędzie nosić. Będę dojeżdżał do innego miasta. Wędrował między uczelniami i wydziałami. To co, MacBook Air czy iPad Air? Usiadłem i myślałem.
Określiłem więc trzy podstawowe oczekiwania wobec iPada. Research, czyli wygoda wyszukiwania informacji w internecie i czytania publikacji cyfrowych. Komunikacja – poczta, przesyłanie wiadomości, rozmowy. Notowanie i tworzenie dokumentów. W podróży, kawiarni, poza domem. W domu mam laptopa i biorę go na kolana, wyciągając nogi na łóżku i opierając plecy o ścianę. Tak pracuję, tak lubię i nie zanosi się, bym jakkolwiek i czymkolwiek ten sposób zastąpił.
Posiadałem już iPada pierwszej generacji i używałem go do pisania. Sprawdzał się, choć nawet w okresie jego świetności nie powiedziałbym z czystym sumieniem, że jest to urządzenie zdolne zastąpić komputer. Ale ostatnia wersja systemu iOS dla tego modelu oznaczona jest numerkiem 5.1, a druga odsłona iPada Air wyposażona była w wersję 8. Musiało się zmienić dużo. Czy aż tyle, by zatrzeć różnice między tabletem a laptopem? Nie miałem złudzeń, że nie. Ale to przecież całkowicie błędne rozumowanie.
Uznałem, że iPad Air będzie wystarczający do działań pozakanapowych, a jego rozmiar i niewielka waga oraz dostęp do mobilnego internetu stanowią przewagę nad MacBookiem Air, którego rozważałem jako alternatywę. Kupiłem więc iPada.
Pewnie, że na początku byłem zachwycony! Kto by nie był? Szczerze mówiąc, nawet dłużej niż tylko na początku. Zadowolony byłem przez kilka miesięcy. Do robienia notatek, czytania pdf-ów, obsługi poczty iPad służył doskonale. W dodatku jego ciężar jest niemal niezauważalny, a czas pracy na baterii na tyle długi, że ładowarkę mogłem zostawiać w domu. Co więcej, niemal równocześnie z iPadem kupiłem iPhone’a, więc szereg podstawowych rzeczy – Facebook, Twitter, słuchanie muzyki, czytanie gazet, krótkie odpowiedzi na e-maile – robiłem na telefonie. Tablet został do spraw poważniejszych. Co więc spowodowało, że zacząłem nieco krytycznie oceniać zakup? Ba, to nie tylko rzecz oceny. Dziś częściej noszę komputer, a iPad potrafi tydzień leżeć na parapecie.
Odpowiedź jest bardzo prosta. Tak prosta, iż dziwię się, że o tym nie pomyślałem, gdy przed zakupem analizowałem wszystkie za i przeciw. Otóż… zacząłem więcej pisać. Nie, nie mam na myśli pisania artykułów do magazynu MyApple. Nie mam na myśli nawet pisania książki – tę mógłbym, a nawet już część napisałem właśnie na iPadzie. Chodzi o akademickie pisanie. Żmudne przepatrywanie źródeł, wyciąganie fragmentów, porównywanie wersji, kolejne redakcje poszczególnych partii tekstu. A także dostęp do objaśnień, definicji, przypisów, odsyłaczy. Równoczesne sporządzanie dwóch wersji językowych. Co tu dużo pisać, właśnie taka praca obnaża boleśnie wszystkie niedoskonałości iPada. I nowości ogłaszane jako przełomowe – np. split screen – nie przynoszą znaczącej poprawy. Nie piszę tutaj, że nie mogę mieć na iPadzie otwartych wielu dokumentów. Mogę. Ale nie mam możliwości takiego rozłożenia ich na ekranie, by mieć jednoczesny dostęp do kilku fragmentów, aby je połączyć w myślach w jeden jeszcze przed napisaniem.
Lubię słowniki. Ważę słowa, namyślam się nad ich znaczeniem. Gdy pracuję na laptopie, systemowy Słownik z nakładką dodającą bazę języka polskiego jest otwarty niemal cały czas. Nawet jeśli sprawdzę coś w nim dwa, trzy razy w ciągu wielu godzin, jego gotowość to dla mnie jeden z fundamentów rzeczowej pracy. Wśród możliwości iPada i dostępnego oprogramowania próżno szukać czegokolwiek, co zapewni podobną jakość organizacji pracy i poczucie bezpieczeństwa. Ale to wiadomo od początku, powiecie. Wszak iPad to notatnik i średnio zaawansowany czytnik treści. Bardzo podstawowa przeglądarka internetowa. Racja. Nie spodziewałem się niczego więcej. A jako posiadacz tabletu Apple niemal od początku śledziłem rozwój oprogramowania i dobrze się orientuję, czym to urządzenie jest, a czym nie jest.
Jednakże zdałem sobie sprawę, że myślałem o iPadzie na opak. Źle. I w oparciu o ten błędny tok rozumowania podjąłem decyzję o zakupie. Otóż nie chodzi o samą pracę – co mogę na iPadzie wykonać, a czego nie. Chodzi właśnie o jakość organizacji tej pracy. Chcecie przykładu? Proszę bardzo.
Nie możemy myśleć o iPadzie jak o cyfrowym notatniku, bo zwykły notatnik, taki Moleskine na przykład, jest czymś małym, towarzyszącym. Czymś, o czym nigdy nie pomyślimy, że zastąpi zeszyt, teczkę z przepisami kulinarnymi czy szkicownik. Lub… komputer. Albo telefon. Może posłużyć do zapisu myśli w pewnych sytuacjach, leżeć obok jako bank wpisanych naprędce informacji, jednakże nie jest samodzielnym narzędziem pracy. Wspomaga, ale jest jedynie mniej znaczącym elementem jakiejś większej całości, systemu bardziej efektywnego i komfortowego.
Gdy tak na to spojrzeć, bardziej na miano cyfrowego notatnika zasługuje iPhone. Prawdopodobnie to właśnie iPhone'a wyciągamy częściej, by coś szybko zanotować, by do kogoś napisać. Nie zrobimy na nim notatek z wykładów, nie naszkicujemy rysunku, ale bądźmy szczerzy: do opracowania takich notatek, szkiców, projektów – wszystkiego, co zrobimy na iPadzie, potrzebujemy komputera. I gdy tak stopniowo dochodzimy do własnego modelu efektywnej organizacji pracy, optymalizujemy go i czynimy efektywnym, zaczynamy rezygnować z elementów zbędnych, nie dość wygodnych, nie spełniających oczekiwań.
Z ręką na sercu: które urządzenie można z tego układu wyrzucić? Zastąpić innym, lepszym, bardziej wszechstronnym? Tak, o iPadzie myślę. Mniejsza o przejściówki i słabe możliwości zrobienia multimedialnych prezentacji. To tylko dopełnia obrazu i zarazem dowodzi słuszności tego, o czym piszę. Że gdy w naszej organizacji pracy postawimy na efektywność, jakość i szybkość, iPad przestanie w niej pełnić jakąkolwiek samodzielną rolę.
Zauważcie, piszę o pracy. Nie o czytaniu do poduszki, nie o podróżach. Prawdopodobnie w siedzibie Apple odbyła się już niejedna narada na temat przyszłości tej kategorii produktów. Przypuszczalnie analizowano szereg różnych zachowań użytkowników, przyglądano się metodom pracy. I pewnie właśnie dlatego zdecydowano o wprowadzeniu iPada Pro z większym ekranem, piórkiem i zaakcentowano możliwości graficzne tego urządzenia. Chyba bardziej niż przedtem chodzi o zawężenie grupy docelowej. Lepiej bowiem, by iPad, czy tablet w ogóle, miał swoją stałą grupę odbiorców, dla których to urządzenie będzie integralną częścią produktywnego zestawu, niż by - jak do tej pory – był dla wszystkich, czyli dla nikogo.
### Artykuł został pierwotnie opublikowany w MyApple Magazynie nr 14/2015: