Kto jest śmieszniejszy od fanboja?
W świecie Apple zjawisko fanbojstwa jest wszechobecne i trudno temu zaprzeczyć. Urządzenia niewielu firm wzbudzają równie wielkie emocje co tej, której dzieła zdobi jabłko na obudowie. Istnieją ludzie gotowi zapłacić za produkt, o którym nic tak na prawdę jeszcze nie wiadomo (było tak choćby z iPadem), stać po kilka godzin w kolejkach, kupować kolejne wersje iPodów różniące się nawet drobnymi detalami. Demonstrują przy tym wszystkim, że firma z Cupertino jest jedynym właściwym wyborem jeżeli chodzi o komputery, odtwarzacze i telefony, a ten, kto się z nimi nie zgadza jest jedynie nudnym i głuchym idiotą, który miast Apple ma inne preferencje co do wyboru sprzętu.
Zawsze bawili mnie tacy ludzie. Zapatrzeni w produkt, firmę, gatunek muzyczny, aktora czy innego artystę. Nie ważne, jak mocne argumenty prezentowalibyśmy temu człowiekowi, on i tak wiedziałby swoje, a nasze słowa traktowałby pobłażliwie. To nie jest zabawne, ale żałosne. Co innego, gdy ktoś preferuje sprzęt danej marki i nie obnosi się z tym, dostrzega zalety i wady jej produktów i umie przyjąć ich krytykę. Istnieje jednak grupa osób, która zawsze będzie rozśmieszała mnie jeszcze bardziej niż fanboje, a mianowicie antyfanboje. Istota taka stawia sobie za zadanie udowodnić każdemu, kto wychwala produkt A, że jest tylko niegroźnym dla społeczeństwa baranem, który zaślepiony marketingiem pójdzie tam, gdzie reklamy i obietnice producenta go skierują, a ów pasterz jest tak naprawdę hochsztaplerem czerpiącym zyski z głupoty swoich wyznawców. Oczywiste jest to, że żadna ze stron nie ma całkowitej racji, a dyskusje pomiędzy jednymi a drugimi mogą być zalążkiem dialogu w komedii klasy B.
Antyfanbojstwo jest zjawiskiem dużo rzadszym niż oddawanie czci danej firmie. Podejrzewam, że wynika to z tego, że większość społeczeństwa traktuje fanbojów jako osoby nieszkodliwe, najwyżej lekko denerwujące. W każdym razie nie warto z nimi wdawać się w dyskusję, ponieważ jakakolwiek odpowiedź inna niż spodziewa się nadgorliwy rozmówca kończy się co najmniej głośną niczym start Boeinga tyradą o mylności naszego podpartego nawet najsolidniejszymi argumentami twierdzenia. Inaczej jest z antyfanbojem. Ten, aby móc prosto w oczy wytknąć potknięcie nielubianej firmy gotów jest śledzić każdy jej krok, od negocjacji w sprawie koloru wtyczki do słuchawek po wypuszczenie na rynek ekranu wielkości kortu tenisowego i grubości odwrotnie proporcjonalnej do ego przyszłego nabywcy. Antyfanboj wie, że ów ekran można zrobić taniej, szybciej i sprzedać go klientowi w niższej cenie, nie obchodzi go, że wiązałoby się to choćby z gorszymi komponentami użytymi do produkcji. Ma również gdzieś prawa rynku, które wyraźnie zakładają maksymalizację zysku, czy się to klientowi podoba, czy nie. Jeśli natomiast kończą się mu argumenty, będzie mówił to, co ślina na język przyniesie. A że nie zawsze będzie to zgodne z prawdą, to już kwestia drugorzędna.
Kim jest więc antyfanboj, jeśli nie mniej lub bardziej uważnym tropicielem danej firmy? Nie boi się wyrażać swojej opinii, nie zawsze celnie wytyka błędy i podkreśla głupotę zaślepionych marką osób. Gdyby jednak odjąć od tego choć odrobinę niechęci, a dołożyć trochę wiedzy, otrzymalibyśmy człowieka krytycznie, ale rzeczowo podchodzącego do wszelkich nowości. A czy nie właśnie zdanie takich ludzi liczy się najbardziej?