Tak sobie przeglądam ten temat i nie mogę się pozbyć przekonania o jego zupełnej zbędności.
A to z powodu samych jego podstaw: funkcja „battery health" wprowadzona została w naprędce do iOS 11.3 jako „błyskawiczna” reakcja korporacji na falę medialnej nagonki za związane z zarządzaniem energii postarzanie produktów. I w działaniu owej funkcji widać wszystkie znamiona pośpiechu, deadline’ów i dyszącego kierownictwa na karku, żeby tylko coś zrobić, żeby pokazać klientom i akcjonariuszom, że „niezwłocznie odnieśliśmy się do zaistniałego problemu”. Wygląda, jakby była napisana na kolanie tuż przed lekcją – innymi słowy, jej odczyty można sobie o kant pleców roztłuc.
Przykład osobisty: iPhone 8 – po trzech miesiącach od kupienia kondycja zjechała do 97%, po pięciu – do 93%. I tak już została przez kolejne miesięcy 6; do tej pory się nie zmienia. Nie ma to żadnego przełożenia na rzeczywistość. Telefon ładuję przeważnie co drugi dzień przy średnim użytkowaniu, codziennie przy intensywniejszym – identycznie jak w momencie zakupu. Za to 2,5-letni iPhone SE pokazywał (tuż zanim go sprzedałem) 89%, czyli niby tylko 4% mniej od ósemki, lecz wyraźnie widać było, że potrzebuje znacznie częstszego ładowania niż za czasów nowości. Dodatkowo po którejś większej aktualizacji (być może z iOS 11 do 12, nie pamiętam) wartość podskoczyła do 91%, by po dwóch/trzech tygodniach znów spaść do 89%.
Podsumowując: w ogóle nie uważam tego wskaźnika za miarodajny na tym etapie jego istnienia. W momencie implementacji w 11.3 miał obok nazwy napisane (beta), co w 12 zniknęło, choć nie powinno było.
Tyle moim skromnym zdaniem. Temat zostawiam, bo zdaję sobie sprawę, że w naszym narodzie nic tak nie podnosi morale jak solidnie ponarzekanie, ale powtórzę: zasadniczo jest bezcelowy. W ogóle nie regulowałbym sobie poziomu adrenaliny czy endorfiny wskazaniami tego apple’owskiego quasi-wynalazku, bo nie warto. Jest nierzetelny.