Chcę się podzielić moimi doświadczeniami dotyczącymi zalanego wodą laptopa. W moim przypadku dotyczyło to modelu Macbook Pro 5,5 z systemem 10.6.8 (uważam, że najlepszy OSX jaki Apple zrobiło), choć dotyczyć to może każdego laptopa.
Jestem inżynierem, więc kwestie techniczne nie są mi obce. Jednak gdy wydarzył się „wypadek” ze szklanką wody, to popełniłem kilka błędów, o których niżej.
Komputer wyłączył się (wcześniej pracowałem na zasilaniu bateryjnym), więc nie włączałem go z obawy na zwarcie. Postawiłem na baczność w słońcu aby wysechł. Wziąłem tablet i zacząłem szukać, co zrobić w takiej sytuacji. Na zagranicznych forach przeczytałem, że należy go suszyć przez 96 godzin i w tym czasie nie włączać. Hmm..... Przecież to Apple, więc pewnie to wystarczy - pomyślałem. Suszyłem suszarką, postawiłem w suchym, wentylowanym miejscu i modliłem się, aby komputer za kilka dni włączył się.
Minęły 4 dni, w trakcie których dostawałem szału ponieważ wszystkie kopie, backup'y miałem zrobione pod systemem Journaled HFS+ więc stary laptop z WindowsXP jako awaryjne środowisko pracy nic mi nie dawało. Nie miałem pod ręką innego mac'a więc sytuacja była nieciekawa. Ostatecznie postawiłbym Linux'a z USB i może udałoby się coś odczytać, ale leciwy komputer nie gwarantował, że udźwignie najnowsze dystrybucje Linux'a, a to oznaczało mnóstwo nikomu nie potrzebnej pracy.
Minęła 96 godzina i postanowiłem komputer włączyć. Usłyszałem znajomy dźwięk i pojawił się biały ekran zwiastujący inicjowanie systemu. Huraaa..... udało się !!!! Laptop uruchomił się.
Od razu zacząłem (ze strachu) kopiować dane na zewnętrzny dysk sformatowany jako FAT32, aby w razie czego mieć dane do dyspozycji pod Windowsami lub Linuxem. Kopiowałem całą noc. Rano laptop'a wyłączyłem. Około południa chciałem włączyć, a tu ….NIC ! ZERO ! Żadnej reakcji, oprócz cichego szelestu wiatraczka nic. Na głowie poczułem mrowienie, gdy resztki włosów stanęły na baczność. No tak ! Dupa ! To wszystko, co mogłem powiedzieć.
Po chwili oprzytomniałem, wziąłem telefon do ręki i zacząłem obdzwaniać serwisy. Dodzwoniłem się do serwisu/sklepu w centrum Warszawy i upewniłem się, że serwis prowadzą na miejscu, a nie przekazują do innego punktu naprawczego. Po godzinie byłem w serwisie z laptopem w ręku. Pracownik serwisu zaczął opisywać awarię wypełniając formularz naprawy, a ja dyskretnie spoglądałem na nowe modele mac-ów. Aby nie stracić danych poprosiłem, aby wymontowali i oddali mi dysk. Przez całą noc kopiowania udało się przenieść tylko najważniejsze dane, a serwis przecież nie bierze odpowiedzialności za utratę danych na dysku w trakcie serwisowania.
Pracownik udał się na zaplecze i wrócił z dyskiem i newsem dnia. Należy wymienić płytę główną. Koszt naprawy 3500 zł. Według technika, cała płyta główna był skorodowana. Na mojej bladej twarzy musiał się pojawić jakiś dziwny grymas, ponieważ pracownik serwisu/sklepu uznał, że potrzebuje pomocy i rzucił się, aby ratować mi życie.
Szybkim ruchem podstawił pod oczy ofertę na najnowsze modele mac-ów.
Mój stan jeszcze bardziej się pogorszył, gdy zobaczyłem cenę modelu, który mnie interesował.
Był to odpowiednik tego starego modelu, który uczył się pływać w szklance wody. Ponad 8000 zł. Pięknie ! Dylemat wbijał się w moją głowę: Albo 3500 zł na ratowanie starego mac'a albo 8300 na zakup nowego.
Co Wy byście zrobili w takiej sytuacji?
Dla ułatwienia dodam, że wykorzystuję mac'a do: programowania i pracy nad dźwiękiem (bo nie wiem, czy mogę napisać do tworzenia muzyki).
Wartość zainstalowanego oprogramowania to około 20 000 zł.
Alternatywa to: kupić jakiś laptop za 2000 zł i postawić linux'a i udawać, że to wystarczy. Do celów programistycznych mogłoby wystarczyć, ale co muzyką? Linux pozwala zainstalować środowisko muzyczne, ale Melodyne nie zainstaluję na nim.
Z letargu wyciągnęła mnie moja żona. Pogłaskała po łysiejącej głowie i powiedziała nie martw się. No tak wiem, że zapomniałem powiedzieć, że do serwisu przyszedłem z moją żoną. Obawiała się, że zgubię się w Warszawie albo wpadnę pod tramwaj, myśląc w kółko tylko o tym, czy laptop naprawią i za ile.
Tak więc moja kochana kobieta kazała wybrać właściwy model i udać się do kasy.
Moje ręce drżały, a serce nie wiedziało, czy skakać z radości, czy drżeć z obawy o wydatek, który może zrujnować finanse rodziny. Stan ten utrzymywał się aż do powrotu do domu, choć stan trzęsących się rąk utrzymywał się jeszcze długo po wyjęciu nowego mac'a z pudełka. Zainteresowanych, jak wygląda ten stan odsyłam do Youtube, gdzie jest wiele filmików pokazujących ekscytujący moment rozpakowania dowolnego sprzętu.
Jeszcze w salonie kilka rzeczy mnie zasmuciło, gdy oglądałem nowe modele Macbook Pro.
Brak gniazda Firewire, brak gniazda Ethernet, oraz nieznany mi system Yosemite. Na Firewire miałem zewnętrzny dysk WD My Book Studio Edition współpracujący z TimeMachine. Konieczność dokupienia przejściówek, każda 190 zł, które podłącza się do Thunderbolt, jeśli chce się korzystać z sieci na kabelku (do konfiguracji sprzętu bez obsługi karty graficznej) lub z Firewire.
Wracając do nowego i starego mac'a. Gdy przyszedłem do domu stary dysk włożyłem w zewnętrzną obudowę z zamiarem podłączenia do nowego laptopa przez łączę usb, co pozwoliło mi skopiować wszystkie potrzebne dane na nowy komputer.
Na drugi dzień, jak już trochę ochłonąłem, mając już nowe zaplecze do pracy (tak mi się wydawało) zacząłem instalować moje oprogramowanie. No i tu zaczęły się schody.
Pracując na OSX 10.6.8 moje oprogramowanie działało w trybie 32 bitowym. Yosemite pozwala tylko na uruchomienie programów 64 bitowych. Nie wszyscy dostawcy oprogramowania mają już wersje 64 bitowe, zaś ci co mają oczekują aktualizacji – cena kilka tysięcy złotych.
Rozwiązanie było jedno. Przeinstalować system o jeden w dół np. zainstalować Maverick'a, który potrafi uruchamiać 32 i 64 bitowe aplikacje.
STOP – Dupa ! Nie da się ! MacBook Pro (Retina, 13-calowy ekran, początek 2015) nie będzie działał z OSX Maverick, ze względu na inne sterowniki, które są potrzebne do prawidłowego działania wyświetlacza, napędu i pamięci.
Pomyślałem, że zarząd Apple zaczął współpracować z samym diabłem aby mnie wyprowadzić z równowagi. To jakieś szaleństwo !
Moja żona cierpliwie znosiła wszelkie oznaki niezadowolenia, które objawiały się niechęcią do oglądania meczów sportowych oraz ciągłymi wzdychaniami skierowanymi w nowy wyświetlacz Retina. Na szczęście do nowego modelu dołączono miękką ściereczkę, którą łatwo ściera się kropelki … czegoś tam....
Na trzeci dzień licząc od zakupu nowego mac'a mój wzrok powędrował w kierunku starego mac'a, który zaczął się pokrywać cieniutką warstewką kurzu. Wziąłem śrubokręt i zacząłem go rozkręcać.
Po zdjęciu obudowy i rozłączeniu baterii spróbowałem dobrać się do wnętrzności, ale szybko sobie odpuściłem. Patrząc na zewnętrzną płytę, nie widziałem silnej korozji. Trochę się zdziwiłem, że technik tak szybko uznał, że płyta główna jest skorodowana. Przeczyściłem delikatnie ścieżki, podłączyłem baterię oraz dysk i włączyłem komputer.
Doznałem szoku. Mój stary mac włączył się, zgłosił się ekran logowania i dalej wszystko działało bez zarzutu. Owszem, musiałem ustawić nową datę i godzinę, ale było to oczywiste, ponieważ podtrzymanie czasu działa na baterii głównej.
Moja radość zgasła następnego dnia, gdy ponownie chciałem włączyć stary model. Znowu nic. Czarny ekran. Zero reakcji. Powolutku, z oddali, najpierw cichutko, potem coraz wyraźniej zaczęła się tlić nadzieja, mająca swe podłoże w pewnej powtarzalności. Musiałem to sprawdzić. Odłączyłem baterię i podłączyłem ją ponownie i włączyłem komputer. JEST ! Działa ! Sprawdziłem to jeszcze kilka razy aby upewnić się, że komputer startuje, ale wyłączenie go powoduje jakieś zwarcie w baterii i konieczne jest jej chwilowe odłączenie.
Mając już swoją diagnozę zacząłem negocjacje z autoryzowanymi serwisami Apple. W skrócie – oni mogą naprawić komputer pod warunkiem, że ja zgodzę się wymienić całą płytę. Ja chciałem, żeby rozebrali laptop, oczyścili i ewentualnie wymienili jakiś podzespół odpowiedzialny za zasilanie. Oni twierdzili, że takich napraw nie wykonują.
W trakcie jednej takiej rozmowy telefonicznej, gdy byłem już bliski zgniecenia słuchawki telefonu, pracownik podał mi namiary na firmę, która nie jest autoryzowanym serwisem, ale może zająć się naprawą w zakresie, na jakim mi zależało.
Ten artykuł nie jest sponsorowany więc nie wymienię nazwy. Jeśli jednak wpiszecie jabłuszko oraz życie to ją znajdziecie.
Zaniosłem starego mac'a do wskazanego serwisu. Na drugi dzień przesłali mi zdjęcia z naprawy. W pierwszej chwili myślałem, że przesłali zdjęcia elektroniki rosyjskiego okrętu podwodnego „Kursk”, po wydobyciu na powierzchnię. To było niesamowite. Korozja pokrywała część płytek w stopniu sugerującym całkowite zniszczenie. Po kilku godzinach przesłali zdjęcia ekranu diagnostycznego, z którego wynikało, że wszystkie podzespoły są sprawne, za wyjątkiem baterii.
Panowie z nieautoryzowanego serwisu włożyli płytki drukowane do roztworów czyszczących, naprawili ręcznie ubytki w ścieżkach drukowanych, wymienili kilka elementów, wymienili pastę pod procesorem – wszystko za 120 zł i komputer działa jak nowy. Konieczna była wymiana baterii, co kosztowało mnie 600 zł. Tak więc za 720 zł dostałem całkowicie sprawny komputer.
Jaki z tego morał i wnioski?
1) Jeśli zalaliście jakiś sprzęt to nie czekajcie aż wyschnie, tylko szybko rozłączcie baterię i pędem do serwisu.
2) Yosemite jest okropne. Brzydkie i kosztowne (zmuszając do wymiany oprogramowania)
3) Dobra kochająca żona to podstawa.
Pozdrawiam