Od wielu lat do obsługi poczty elektronicznej używam aplikacji systemowej – Mail.app. Czasem jednak daję się skusić reklamie lub artykułom prasowym i instaluję alternatywne rozwiązania. Testuję, sprawdzam i najczęściej przed upływem miesiąca usuwam je z dysku. Moja relacja z Mail.app trwa już dekadę i zaczyna przypominać zgrane małżeństwo z długim stażem. Zauważamy swoje wady, ale radzimy sobie z problemami i dość zgodnie wiedziemy wspólne życie.

Strona 3 z 3

W podobnej skrzynce inteligentnej utworzonej w komputerowym Mail.app archiwum biletów wyświetla się bez problemu. Po co mi taki folder ze starociami? Sprawdzam po pewnym okresie, ile czasu poświęciłem danej sprawie i wliczam podróże. Robię to w wolnych chwilach, na przykład po kilku miesiącach. Bilet dawno jest już w archiwum, bo nie ma potrzeby, by widniał w bieżącej korespondencji. Zresztą według reguły „Inbox Zero” nie powinien leżeć w aktualnościach dłużej niż to konieczne.

A skoro już jestem przy biletach i zasadzie pustej skrzynki przychodzącej poczty... Trzymam w niej bilet do czasu podróży. Poproszony, otwieram Mail.app i wiem, że znajdę go w grupie listów, którymi muszę się w najbliższym czasie zająć. Archiwizuję od razu po przybyciu na miejsce. Gdy testowałem Inbox, chciałem postąpić zgodnie z przyzwyczajeniem. W czasie kontroli biletów pociąg znajdował się w miejscu o ograniczonym zasięgu sieci komórkowej. Nie jest to problemem, jeśli korzystam z Mail.app – pobrany zawczasu załącznik z biletem w pdf jest dostępny. Inbox zaś nie wyświetli dokumentu w trybie offline. Trzeba zawczasu skopiować bilet do innej aplikacji, np. Documents by Readdle. Nie wiedziałem o tym. Na szczęście, testując Inbox, nie zrezygnowałem z Mail.app i miałem tam bilet gotowy do okazania. A Inbox oblał sprawdzian zwyczajnego użytkownika, który po prostu o takich sprawach nie myśli. Bilet w e-mailu powinien oznaczać dosłownie bilet w e-mailu, a nie bilet w e-mailu na serwerze pocztowym.

W przeciwieństwie do Gmaila – dedykowanej aplikacji do obsługi poczty Google, Inbox nie współpracuje z systemem rozszerzeń dostępnym w iOS 8. Lub inaczej, współpracuje w ograniczonym zakresie. Załączniki można otworzyć w innych aplikacjach, nie można zaś z innej aplikacji przesłać ich do Inboksa. O ile więc Gmail potrafi prawie całkowicie zastąpić Mail.app, to by pozostać w ekosystemie Google i korzystać z Inboksa, trzeba mieć zainstalowane obydwie te aplikacje. Nie wydaje mi się, by miało to większy sens. Zwłaszcza dla posiadaczy urządzeń z szesnastoma gigabajtami pamięci dysku. A takich jest najwięcej.

Muszę napisać też, co mi się w Inboksie podoba. O wyglądzie interfejsu już wspomniałem. Choć mam do niego zastrzeżenia. Wysuwany panel kategorii szybko traci przejrzystość, zwłaszcza po dodaniu własnych grup. Według filozofii Google pocztę należy archiwizować, nie usuwać, trzeba się więc napukać w ekran (lub naklikać), żeby list wywalić do kosza. Tego też do końca nie umiem zrozumieć, bo po co archiwizować dziesiątki powiadomień o komentarzach na Facebooku? Albo o doraźnych promocjach Groupona? Takie rzeczy się wyrzuca. Po prostu.

Jestem natomiast bez marudzenia przekonany do funkcji odkładania listów na później. Lub na inną porę. Albo do momentu znalezienia się w innym miejscu. Kilka razy skorzystałem z tej funkcji. Na przykład odłożyłem e-mail o treści „Zadzwoń, gdy dojedziesz i będziesz na dworcu”. Inbox wysłał w tej lokalizacji przypomnienie. Choć funkcja wymaga działającego w tle raportowania o położeniu, nie zauważyłem znaczącego wpływu na czas pracy baterii.

Choć nie, jednak pomarudzę. Przypomnienie, że mam zająć się czymś w domu, pojawi się na ekranie telefonu lub tabletu. Tymczasem w domu korzystam głównie z komputera, przy biurku. Zwłaszcza że od roku się rozdziadowałem, odkąd mogę połączenia telefoniczne odbierać w laptopie. Najczęściej telefon leży głęboko w torbie, podobnie iPad. Inbox przypomni mi o różnych sprawach, ale ja tego prędko nie zobaczę. Musiałbym mieć w komputerze uruchomioną przeglądarkę Chrome i aktywną funkcję powiadomień z Google Now. Ale nie mam, bo pracująca w tle Chrome skraca czas pracy na baterii tak zauważalnie, że nie sposób tego zaakceptować.

Przydałby się elegancko działający mechanizm wiadomości popychanych na wzór zastosowanego w ostatniej odsłonie Things. Gdy na liście zadań są jakieś aktualne rzeczy do zrobienia, program uruchamia się w tle, a ikonka aplikacji wyświetla ich liczbę. Widnieją także w Centrum Powiadomień OS X. Całość pracuje elegancko, bardzo szybko i bez udziału użytkownika. Niestety, by tak zręcznie zintegrować Inboksa z Makiem, musiałaby w Google zaistnieć wola zrobienia dedykowanej aplikacji, niezależnej od Chrome. Wątpię, by kiedykolwiek rozważyli tam taką opcję.

Reasumując, Inbox nie wsparł mnie w moich marzeniach, by zostać pocztowym leniem. Po kilku dniach zabawy powróciłem do Mail.app. W dalszym ciągu lista VIP załatwia sprawę brzęczących niepotrzebnie powiadomień, a utworzone na serwerach foldery nie są może tak atrakcyjne wizualnie jak interfejs Material Design, ale spełniają swoją funkcję. Trzeba jednak spędzić trochę czasu, by je utworzyć. Choć nie sądzę, by trwało to dłużej niż nauczenie Inboksa, jak sortować pocztę według naszych preferencji.

Inbox będzie miał przewagę w natychmiastowym powiadamianiu o poczcie przychodzącej do skrzynek Google, bo Mail.app może tylko sprawdzać co kwadrans, czy jest coś nowego. Dla mnie nie jest to problem. Gdyby jednak był, szukałbym dalej. Bo przy całej mojej sympatii do Google – lubię wiele ich usług i pomysłów – Inbox jest raczej ciekawostką, eksperymentem, a nie sposobem na radzenie sobie z ogromną ilością wiadomości. Tym bardziej nie jest pełnoprawnym klientem (ach, jak ja nie lubię tego określenia!) poczty. Nie będę zdziwiony, jeśli w przyszłości podzieli los innych produktów testowych Google, czyli zostanie porzucony. Bo Google to niecierpliwa firma. Zamiast udoskonalać produkt, woli go zamykać.

Artykuł został pierwotnie opublikowany w MyApple Magazynie nr 7/2015:

Pobierz MyApple Magazyn 7/2015