W zeszłym tygodniu w poniedziałek pojechałem jak zawsze wieczorem na basen. Zamknąłem auto pilotem i poszedłem pływać. Wróciłem po ponad godzinie, stanąłem przed samochodem, sięgnąłem po pilota i… ze zdziwieniem odkryłem, że nie działa w nim przycisk otwierania. Jak nienormalny wcisnąłem go kolejne kilkadziesiąt razy. Oczywiście nic to nie pomogło. Co ciekawe, działał przycisk zamykania samochodu, a więc zamknąć samochód i uzbroić alarm mogłem, ale otworzyć już nie. No właśnie alarm. To był niestety w tej sytuacji ogromny problem. Alarm oczywiście działał i skutecznie uniemożliwiał uruchomienie samochodu bez jego wyłączenia. W sumie, to słusznie, po to go w końcu kiedyś zamontowałem. Na szczęście mogłem otworzyć drzwi samochodu kluczykiem. Awarii uległ tylko pilot, samochód był w 100% sprawny. Tylko, że takie ręczne otworzenie samochodu nie rozbrajało alarmu, który wyłącza się właśnie pilotem, co powodowało wycie samochodu i oczywiście brak możliwości uruchomienia silnika, odjechania, itd.

Jest na szczęście procedura rozbrojenia alarmu. Przydaje się ona właśnie w takich sytuacjach, w której awarii ulega pilot lub też w przypadku najzwyklejszego zgubienia pilota i konieczności użycia zapasowego kluczyka. Trzeba w określonej, bardzo skomplikowanej, sekwencji przekręcać wielokrotnie kluczyk w stacyjce. Ale po pierwsze trzeba to wykonywać przy wyjącym alarmie, co samo w sobie jest niezwykle stresujące, a po drugie nigdy tego robiłem i po prostu nie pamiętałem całej sekwencji. Mechanik, który mi zamontował alarm pokazywał mi jak to się robi, ale to było 6 lat temu, czyli wtedy gdy kupiłem samochód.

No i klops. Chyba z 10 razy podjąłem próbę rozbrojenia alarmu, która polegała na tym, że zamykałem samochód pilotem, alarm się uzbrajał i przestawał wyć. Następnie otwierałem auto kluczykiem i otwierałem drzwi. Alarm oczywiście zaczynał działać i wył jak opętany, a ja tylko czekałem aż policja podjedzie i zapyta się co ja tu kombinuję. Przy takim wyjącym alarmie próbowałem na różne sposoby uruchomić sekwencję rozbrojenia alarmu, ręce mi się trzęsły, a kolejne próby niczego nie dawały.

Gdy już zacząłem mieć czarne wizje powrotu do domu na piechotę (w sumie nie byłoby tragedii, jakieś może 5-6 km, choć co potem z samochodem?) przypomniałem sobie, że chyba mam gdzieś zeskanowaną wizytówkę do mechanika, który mi kiedyś montował ten alarm. Tylko gdzie?! Jedyne co mi przyszło do głowy to Evernote i… tak! Bingo! Jak zobaczyłem notatkę „Alarm samochód”, to zaświeciła mi się iskierka nadziei. Ufff! Wszystko się zgadza! W jednej chwili przypomniałem sobie, że kiedyś (zabijcie mnie nie pamiętam kiedy) pierwszą notatką, którą kiedykolwiek zrobiłem w Evernote było zdjęcie wizytówki mechanika od alarmu. A na wizytówce wielką czcionką napis „Całodobowe pogotowie alarmowe” i numer telefonu. Było już bardzo późno, ale byłem w sytuacji bez wyjścia, poza tym to sformułowanie „całodobowe” dodało mi odwagi. Zadzwoniłem. Na szczęście mechanik nie spał i okazał się normalnym człowiekiem, który może i chce pomóc. Przypomniał mi całą sekwencję odblokowującą możliwość wpisania kodu. A kod na szczęście pamiętałem (to akurat fuks, od teraz mam ten kod również zapisany w Evernote). Dwie próby i udało się. Alarm przestał wyć, a ja mogłem uruchomić silnik i pojechać do domu. Cała akcja pod basenem zajęła mi około godziny, ale na szczęście udało się.

Dla takich sytuacji wymyślono smartfony. Po to właśnie są takie programy jak Evernote i możliwość trzymania przy sobie wszystkich notatek, choćby były ich tysiące. Gdyby nie Evernote, straciłbym mnóstwo czasu, narobiłbym sobie problemów z samochodem stojącym na parkingu na drugim końcu miasta, w końcu pozbawiłbym się środka transportu. W takich sytuacjach jak ta przypominam sobie po co mam iPhone’a i takie narzędzia jak Evernote. Choćby przez długie lata smartfon w kieszeni był urządzeniem kupionym lekko na wyrost, to dla takiej jednej sytuacji warto przy sobie iPhone’a z Evernote mieć.

Obserwuj @mmmaslov